Trzej uniewinnieni w procesie norymberskim dzień po werdykcie: nazistowski dyplomata Franz von Papen, finansista Hjalmar Schacht i szef propagandy Hans Fritsche, Bettmann / Contributor, Getty Images
Od lat zajmuje się pan naukowo historią rozprawiania się powojennej Republiki Federalnej z nazistowską przeszłością. Według obliczeń pańskich kolegów-historyków Hansa-Christiana Jascha i Wolfa Kaisera w czasie istnienia III Rzeszy bezpośrednią odpowiedzialność za popełnione zbrodnie ponosi około 200 000 osób. Przeciwko 87 000 z nich wszczęto śledztwo, ale tylko około 7000 dochodzeń zakończyło się wyrokami. Z kolei tylko 182 z nich to wyroki dożywocia. W samej tylko Polsce zginęło około 6 mln obywateli RP. Dlaczego ta wielka wina pozostała bez kary?
Prof. Norbert Frei: Ten na pierwszy rzut oka rzeczywiście deprymujący bilans obejmuje jedynie dochodzenia wszczęte przez zachodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości po roku 1949. Przedtem mieliśmy jednak do czynienia z fazą ścigania nazistowskich przestępców przez aliantów. Tzw. główni przestępcy wojenni stanęli przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym. Następnie Amerykanie przeprowadzili kolejne procesy norymberskie.
Same procesy głównych przywódców III Rzeszy to zaledwie dobry początek.
Około 5000 postępowań toczyło się też przed sądami wojskowymi w zachodnich strefach okupacyjnych. Także niemiecki wymiar sprawiedliwości w tych strefach, o ile był upoważniony przez władze okupacyjne, zajmował się w latach 1946-48 ściganiem sprawców. Poza tym na początku powojennych rozliczeń wielu nazistowskich zbrodniarzy zostało deportowanych, np. do Polski.
To się skończyło…
…wraz z początkiem zimnej wojny. Którą też trzeba wziąć pod uwagę, choć oczywiście dysproporcja między liczbą wszczętych dochodzeń, a niewielką liczbą wyroków skazujących po 1949 roku, względnie po utworzeniu Centrali Ścigania Zbrodni Nazistowskich w Ludwigsburgu w 1958 toku, mocno rzuca się w oczy.
Natomiast sam fakt, że tak wielu niemieckich sprawców zbrodni stawało się celem działań śledczych, sprawiał, że wielu innych nie czuło się bezpiecznie. Wcale nie tak rzadko dochodziło do niespodziewanych wizyt śledczych w domach niepozornych obywateli, którzy musieli się nagle tłumaczyć swoim rodzinom. Albo musieli się mocno starać, by w ich nowym miejscu pracy nie wydało się, co robili wcześniej – np. wtedy gdy były starosta w Generalnym Gubernatorstwie, który po wojnie działał jako lewicowo-liberalny dziennikarz, wzywany był na przesłuchanie.
CZYTAJ TEŻ: Podwójne życie. Jak nazistowski zbrodniarz został lewicowym dziennikarzem
"Tak wielu?"
Chcę przez to powiedzieć, że nawet jeśli liczba wyroków w naszym dzisiejszym odczuciu była niewielka, to na sprawcach ciążyła pewna presja. I nie była ona bez znaczenia dla ich gotowości do podporządkowania się młodej demokracji.
Jednak najważniejsza instytucja do ścigania nazistowskich zbrodni w Republice Federalnej, Centrala Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu, powstała dopiero w 1958 r. Dlaczego wcześniej, w latach pięćdziesiątych, zrezygnowano ze ścigania zbrodniarzy?
– Trzeba przyznać, że wraz z powstaniem obu państw niemieckich – coś podobnego zaobserwować można było także w NRD – rozpowszechnione stało się zbiorowe pragnienie amnestii i reintegracji. Osoby dotknięte denazyfikacją i po 1945 r. wykluczone z pracy w sektorze publicznym domagały się rehabilitacji, ba, niektórzy nawet oczekiwali zadośćuczynienia dla "pokrzywdzonych przez denazyfikację". Nazwałem to polityką przeszłościową ("Vergangenheitspolitik") i dokładnie opisałem w mojej książce, która pierwszy raz ukazała się w 1996 roku. Czasy między narodzinami Republiki Federalnej a powstaniem Centrali w Ludwigsburgu, czyli lata pięćdziesiąte, były w tym sensie rzeczywiście najbardziej przygnębiającą fazą.
Ważną datą historii prawnego rozliczenia zbrodni nazistowskich był rok 1963 i pierwszy frankfurcki proces załogi Auschwitz. Jak doszło do tego przełomu?
– Rzeczywiście po fazie przemilczania i rehabilitacji pod koniec lat pięćdziesiątych zaczęło się coś zmieniać. Krytyczna mniejszość, która oczywiście istniała zawsze – przede wszystkim ludzie, którzy w czasach narodowego socjalizmu doznali cierpienia – zaczęła zyskiwać coraz większe wpływy, przede wszystkim wśród młodego pokolenia.
Właśnie w tym kontekście trzeba wymienić nazwisko Fritza Bauera, prokuratora generalnego Hesji, który przygotował proces załogi Auschwitz we Frankfurcie nad Menem. Wraz z tym procesem, a także częściowo już wraz z procesem Eichmanna w Jerozolimie w 1961 r., rozpoczyna się nowe społeczne uświadamianie mordu na Żydach. Znamienne jest, że na rozprawy członków załogi Auschwitz przyprowadzano nawet klasy szkolne, żeby bezpośrednio usłyszały o tych zbrodniach.
We frankfurckim procesie załogi Auschwitz wyroki skazujące usłyszało 17 z 21 oskarżonych. Jednak kolejny przygotowywany proces - przeciwko pracownikom Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), czyli centrali nazistowskiego terroru - nie doszedł do skutku. Dlaczego?
– Oczywiście nie można tutaj mówić o linearnym procesie przechodzenia z ciemności w jasność. To nie było tak, że im więcej czasu upływało od upadku III Rzeszy, tym było lepiej; były też kroki wstecz. Istniało potężne lobby tych, którzy mogli być narażeni na postępowanie karne. To lobby domagało się nawet powszechnej amnestii.
Oficjalnie do niej nie doszło.
Do amnestii nie doszło, jednak ważnym elementem była amnestia de facto, czyli przepis przemycony do prawodawstwa przez jednego z urzędników Federalnego Ministerstwa Sprawiedliwości. W pozornie niewinnej ustawie o wykroczeniach zawarł on sformułowanie, które umożliwiło zmianę orzecznictwa w zakresie tzw. działań pomocniczych. Zgodnie z ówczesną praktyką orzeczniczą nie można było już ścigać większości sprawców. I w ten sposób przygotowywany proces RSHA nie doszedł do skutku.
Wspomniany przez pana wysoki rangą urzędnik nazywał się Edward Dreher i sam miał za sobą karierę w nazistowskim wymiarze sprawiedliwości.
– To pokazuje dalekosiężną siłę oddziaływania takich ludzi. Fakt, że tak wielu z nich mogło wrócić na wysokie stanowiska w aparacie urzędniczym wczesnej Republiki Federalnej, miał ogromne konsekwencje. Z moralnego punktu widzenia słusznie nas dziś oburzające.
Czy nie był to paradoks, że manipulacja ta miała miejsce w czasie, kiedy resortem sprawiedliwości w RFN kierował akurat socjaldemokrata Gustav Heinemann, w czasie wojny dysydent związany z Kościołem ewangelickim?
– Zwracają panowie uwagę na ważny aspekt. Władza polityczna najwyższego szczebla to jedno, ale siła oddziaływania biurokracji i jej fachowców to drugie. Ta strukturalna siła oporu aparatu urzędniczego długo jeszcze oddziaływała w historii Republiki Federalnej, tak że rzeczywiście patrząc wstecz można się zdziwić, jakie rzeczy mogły się dziać także za czasów władzy koalicji socjalliberalnej.
Zobacz: Niemcy go torturowali. Polski ksiądz wybaczył oprawcy. Po wojnie walczył o polsko-niemieckie pojednanie
Ale od czasów socjalliberalnych rządów Brandta i Schmidta musiało upłynąć jeszcze 30 dalszych lat, zanim w niemieckim orzecznictwie doszło do zmiany paradygmatu. Ta zmiana jest związana z dwoma nazwiskami: Demjanjuk i Grönning. Dopiero teraz, po ich procesach, do skazania wystarczy już sam fakt, że ktoś był w Auschwitz np. księgowym. Nie trzeba mu już udowodnić dokonania konkretnej zbrodni na konkretnym człowieku. Dlaczego ten zwrot nastąpił tak późno?
– Nie zagłębiając się w prawnicze niuanse, można ogólnie stwierdzić, że ten zwrot spowodowany jest fundamentalną zmianą nastawienia w wymiarze sprawiedliwości, zmianą mentalności - a jednocześnie zmianą pokoleniową.
W wymiarze sprawiedliwości nie ma już tych, którzy pozostawali w stosunku lojalności wobec pokolenia poprzedników – a poprzednicy ci byli aktywni jeszcze w czasach nazizmu. Bo to właśnie było problemem jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i częściowo nawet później.
Nazistowska przeszłość starszych, wpływowych urzędników wymiaru sprawiedliwości?
W naszych badaniach nad historią Ministerstwa Spraw Zagranicznych RFN okazało się, że wielu z tych, którzy w latach pięćdziesiątych jako młodzi ludzie zaczynali pracować w sektorze publicznym, chciało pozostać lojalnymi wobec starszych kolegów, którzy wprowadzali ich do zawodu. Najwidoczniej potrzebna była podwójna zmiana pokoleniowa, zanim rzeczywiście zapanowało nowe zrozumienie i nowa determinacja polityczna. W tym sensie wyrok przeciwko Demjanjukowi był w istocie wynikiem radykalnej zmiany wewnątrz niemieckiego wymiaru sprawiedliwości.
Wielu Polaków ciągle jeszcze sądzi, że obecny rząd Niemiec nie jest poważnie zainteresowany ściganiem ostatnich żyjących nazistowskich sprawców. Co by Pan odpowiedział na taki zarzut?
– To nie jest sprawa rządu czy polityków, tylko właściwych organów ścigania. Ich działania po sprawie Demjanjuka pokazują coś innego. Widać, że Centrala w Ludwigsburgu wszczęła śledztwa, dochodząc do granic ostatnich biologicznych możliwości. I tam gdzie to możliwe, wytaczane są procesy. Choćby tylko dlatego, że po debacie na temat przedawnienia w 1979 r. zadecydowano, że w Republice Federalnej morderstwo nie podlega przedawnieniu. To, że w wielu przypadkach faktycznie nie udaje się postawić przed sądem 90-latków, to już inna sprawa. Ale jeśli wziąć pod uwagę to, że w latach 1958 – 1959 panowało przeświadczenie, że centrala w Ludwigsburgu zakończy swoją działalność w ciągu kilku lat, widać, że sprawy potoczyły się zupełnie inaczej.
Ale jeśli spojrzeć z retrospektywy na lata pięćdziesiąte, na czasy Adenauera, czy nie była możliwa inna polityka, a więc karanie nazistowskich zbrodniarzy z całą surowością prawa?
– Jestem historykiem i przy tego typu hipotetycznych pytaniach muszę być ostrożny. Ale z pewnością skazanie szeregu dalszych winnych masowych zbrodni nie zaszkodziłoby ówcześnie koniecznej rekonsolidacji postnazistowskiego niemieckiego społeczeństwa. To, że proces RSHA nie doszedł do skutku jest czymś bolesnym; w obliczu ówczesnej gotowości szukania winy przede wszystkim w SS zapewne nie doprowadziłoby to jednak do wewnątrzpolitycznych konfliktów.
A na ile zimna wojna rzutowała na ściganie nazistowskich funkcjonariuszy w zachodnich Niemczech? Wielu z nich, jak np. minister ds. wypędzonych Hans Krüger, stylizowało się na ofiary enerdowskiej propagandy.
– Musimy uwzględnić to, że nierozliczona nazistowska przeszłość w czasie zimnej wojny przez długi czas była ważnym tematem między wschodnim Berlinem a Bonn. NRD wydawała się być na uprzywilejowanej pozycji, ponieważ zawsze argumentowała: "my jesteśmy socjalistycznym, antyfaszystowskim państwem robotników i chłopów", jeśli u nas w ogóle są pojedynczy sprawcy, to spotykają ich drakońskie kary.
CZYTAJ TEŻ: Zbrodnia bez kary. Hans Krueger: morderca zza biurka czy ofiara "zimnej wojny"?
Rzeczywiście wielu członków nazistowskiej elity władzy dostało się na Zachód i stąd twierdzenia Berlina Wschodniego, że Republika Federalna za czasów Adenauera to "gniazdo klerykalnego faszyzmu" itd. Ta wojna propagandowa, agitacja NRD przeciwko nazistowskim funkcjonariuszom aktywnym w sektorze publicznym RFN i nierozliczony nazistowski wymiar sprawiedliwości w Republice Federalnej, przez długi czas prowadziła do tego, że atakowani przez wschodni Berlin mogli interpretować to jako wyróżnienie i stylizować się na dzielnych antykomunistów. Jednak w latach sześćdziesiątych twierdzenie, że wszystko to tylko "propaganda z Pankow" (dzielnica wschodniego Berlina, red.) już nie działało.
Pisarz Ralph Giordano w jednej ze swoich książek pisał o "drugiej niemieckiej winie". Miał na myśli fiasko pociągnięcia nazistowskich sprawców do odpowiedzialności karnej. Czy zgadza się Pan z jego tezą?
– Była to teza żydowskiego ocalonego, który w czasie, kiedy została sformułowana, czyli w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, odbiła się szerokim echem. Notabene wywarła wpływ szczególnie na moje pokolenie. I właśnie ze względu na swoją polemiczną jakość bardzo pomogła w dokładnym zbadaniu drogi, którą Niemcy Zachodnie przeszły do tego momentu w swojej rozprawie z nazistowską przeszłością. Była to perspektywa człowieka, który w latach pięćdziesiątych jako dziennikarz był świadkiem wielu skandalicznych rozpraw sądowych przeciwko nazistowskim zbrodniarzom. Książka Giordano wyróżniała się wielkim autentyzmem i jego wnioski były wtedy dla wielu olśnieniem.
Uważam, że faktycznie istniała ta "druga wina". Nawet jeśli jednocześnie można i trzeba powiedzieć, że w kolejnych dekadach wiele zmieniło się na lepsze. Błędów i zaniedbań pierwszych dekad powojennych nie da się już naprawić, ale można im dziś wiele przeciwstawić.
*Prof. dr Norbert Frei (ur. 1955): niemiecki historyk, kierownik Katedry Historii Najnowszej na uniwersytecie w Jenie. Autor wielu książek i publikacji na temat powojennej historii RFN, m. in. współautor głośnego raportu "Das Amt und die Vergangenheit" na temat nazistowskich powiązań w historii zachodnioniemieckiego MSZ.
Tekst powstał w ramach wspólnej akcji Wirtualnej Polski, portalu Interia.pl i DeutscheWelle - #ZbrodniaBezKary. W jej ramach tropimy nazistowskich oprawców, którzy nigdy nie ponieśli kary za swoje zbrodnie. Wielu z nich po wojnie wojnie żyło spokojnie, niektórzy nawet robili kariery. Pokazujemy ich dalsze losy. Szukamy też krewnych ich ofiar i staramy się przywrócić pomordowanym należną im pamięć.
Wszystkie reportaże w ramach akcji #ZbrodniaBezKary znajdziecie w Magazynie Wirtualnej Polski, Raporcie Interii i w Deutsche Welle