Marsz Pamięci upamiętniający cywilne ofiary Powstania Warszawskiego. 5 sierpnia 2016 roku., Jacek Turczyk, PAP
W mieszkaniu na warszawskiej Woli pani Leokadia Białkowska zaciąga rolety, żeby ujarzmić żar lejący się z nieba (choć jest już popołudnie, godzina 18). Gdy mówię jej, dlaczego przyszłam, bez słowa wstaje i sięga do szafki. Po chwili na stole przykrytym koronkowym obrusem układa kilka kartek, które wyciągnęła z namaszczeniem z foliowej koszulki.
To była dobra kamienica
Jedna z nich to wydrukowane skany małych zdjęć: mamy, siostry Michaliny, babci, samej pani Leokadii z warkoczami splecionymi białymi kokardami, w szkolnym mundurku, czyli granatowej sukience z kołnierzykiem.
– Tak wyglądałam przed samym Powstaniem. Jestem rocznik 1929, miałam wtedy 15 lat.
Na kolejnych czterech stronach są jej wspomnienia.
Zaczynają się tak: "Jestem warszawianką z dziada pradziada i mieszkanką Woli od urodzenia. Urodziłam się na ulicy Karlińskiego. W 1933 zamieszkałam z rodzicami przy ulicy Bema 54 m. 12. (…) Dom, w którym mieszkałam, był drewniany, z podmurówką z cegły, jednopiętrowy, mieszkało 18 rodzin. Na piętrze mieliśmy zrobiony ołtarzyk, przy którym co wieczór modliliśmy się w czasie okupacji o przetrwanie".
Za pomoc wizualną do odświeżenia wspomnień służy rysunek wykonany odręcznie na kartce w kratkę. Pani Leokadia pokazuje po kolei: tu był dom numer 54, furtka, dalej podwórko z wejściem do klatki schodowej i jeszcze dalej małym sadem.
– Nam, dzieciakom, nie bardzo wolno tam było wchodzić, ogród był zamknięty na furtkę, ale zawsze gospodarz nam jakieś owoce rozdawał: jabłka, gruszki, śliwki. No i kwiaty miał. Nieraz dał do ołtarzyka, ale nie bardzo chciałyśmy, żeby ścinał, wolałyśmy chodzić na Elekcyjną do kwiaciarek – opowiada pani Leokadia.
Właśnie w tym domu mieszkało 18 rodzin, dziewięć mieszkań na parterze i dziewięć na piętrze.
– U nas, na pierwszym, było dużo dzieci, w każdym lokalu po dwoje-troje, na parterze mniej. Bardzo czysto było, dlatego że gospodarz to był stary kawaler, cały czas chodził jak mrówka, bez przerwy sprzątał, coś poprawiał - wspomina.
I właśnie ten dom stał się grobowcem prawie setki ludzi.
"Straszne jęki, krzyki i strzały"
Stefan Urlich miał 47 lat, gdy zeznawał po wojnie przed Warszawską Komisją Badania Zbrodni Niemieckich. 8 lub 9 sierpnia 1944 roku jechał rykszą po kartofle (pracował wtedy w kuchni dla kolejarzy na Dworcu Zachodnim). Widział, jak "esesmani z opaskami Czerwonego Krzyża odłączali od grupy pędzonych: dzieci w wieku od sześciu do dziesięciu lat, kaleki, staruszki i kobiety ciężarne, a potem prowadzili ich do domu Kosakiewicza (czyli przy Bema 54)".
Urlich widział, jak "nad bramą została zawieszona flaga z Czerwonym Krzyżem", a "okna od strony toru kolejowego zostały zabite deskami". Przed bramą tłoczyły się "grupki po dwóch-trzech esesmanów z opaskami Czerwonego Krzyża".
Później, pomiędzy godziną 23 a 24, gdy usłyszał "straszne jęki, krzyki i strzały", mężczyzna wyszedł po cichu z domu i doczołgał się do rowu po stronie toru kolejowego.
"Zobaczyłem, iż dom nr 54 stoi w płomieniach, a jednocześnie słyszałem dochodzące z płonącego domu straszne krzyki i przekleństwa rzucane na Niemców i wołanie dzieci: "Mamo!". Nikt z płonącego domu nie uciekł, z tej strony okna były zabite deskami, drzwi musiały być zamknięte. Od strony fabryki Lilpopa padały strzały seryjne, nie zorientowałem się, z jakiej broni. Zrozumiałem, iż płoną ludzie żywcem".
To nie była pierwsza tragedia na Woli – i nie ostatnia. Od 1 sierpnia ulice całej Warszawy, zwłaszcza tej dzielnicy, spłynęły krwią. Na wieść o wybuchu Powstania sam Hitler wydał rozkaz: "Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy".
Kilka dni wystarczyło, by wymordować na samej Woli 65 tysięcy ludzi (najbardziej krwawe były dni pomiędzy 5 a 7 sierpnia).
Dowiemy się tego chociażby z książki "Zbrodnia niemiecka w Warszawie 1944", wydanej w 1946 roku w Poznaniu i zawierającej setki zeznań ocalonych:
"Rzeź Woli nie była konsekwencją owych działań wojennych. (…) Rzeź ta była wynikiem rozkazu, wydanego zgodnie z ogólnymi zasadami traktowania mieszkańców stolicy. Dlatego to w pierwszych dniach sierpnia mordowali Niemcy niemal wszystkich mieszkańców Woli, których ogarnęli".
Zeznawała w tej sprawie m.in. świadek Wiśniewska, żona magazyniera:
"Niemcy wchodzili do domu, obrzucali granatami piwnice i parterowe mieszkania i domy podpalali. Trzeba było uciekać. (…) W schronach widzieliśmy trupy starszych osób i dzieci (…). W czasie całej drogi byłyśmy popychane i szykanowane. Kiedy w pewnej chwili zapytałam Niemców, dokąd nas prowadzą, ze śmiechem odpowiedział nam, że idziemy do Pana Boga".
Aleksandra Bajtasiuk, studentka: "Na placu były olbrzymie doły od bomb, płonęły trupy, ulice wokoło w ogniu. Skwar słońca, żar od palących się domów był nie do zniesienia".
Aleksandra Hilperowa, lat 20: "W drodze widziałam mnóstwo zwęglonych trupów, ułożonych w kupy około 10, kobiet i mężczyzn, poza tym droga była usłana zwęglonymi, leżącymi ciałami".
SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach-Zelewski zakazał mordowania kobiet i dzieci (tydzień później – także mężczyzn-cywilów). Nowe instrukcje brzmiały: nie mordować, wygnać, wywieźć jak najprędzej na roboty.
Mimo to 9 sierpnia przy Bema 54 spłonęło "70-100 małych dzieci, kobiet w ciąży, kalek i starców, ofiar zbrodni ludobójstwa dokonanej przez Niemców" (taką inskrypcję zaproponowało Stowarzyszenie Pamięci Powstania 1944 na planowanym pomniku, ewentualnie tablicy pamiątkowej). A może właśnie dlatego?
Byli nieprzydatni dla Niemców. Musieli zginąć
– Jeden z oficerów niemieckich musiał widocznie wpaść na pomysł, żeby przyspieszyć marsz tego tłumu ludzi – uważa dr Maciej Białecki, prezes Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944. – Kluczowy jest okrutny surrealizm tej historii: wyobraźmy sobie zrozpaczonych, wypędzanych mieszkańców, kiedy nagle pojawiają się osoby z opaskami Czerwonego Krzyża i wyciągają słabszych z kolumny marszowej. Wydawałoby się, że robią to, by im pomóc. Tymczasem wszystkich tych ludzi zapędzono do jednopiętrowego drewnianego budynku mieszkalnego, już opróżnionego z mieszkańców. I jak budynek się zapełnił, to zabito go deskami i po prostu podpalono.
Tak samo uważał Jerzy Janowski, ocalony jako dziecko z rzezi Woli, jeden z inicjatorów upamiętnienia ofiar zbrodni przy Bema.
"Oddzieleni od reszty sądzili, że otrzymają dodatkową opiekę. Tak jednak nie było. (…) To makabryczne wydarzenie odbyło się w ramach wyrafinowanych selekcji, wszak transporty z Warszawy miały zasilać niemiecki przemysł zbrojeniowy ludźmi zdolnymi do pracy" - wyjaśniał w publikacji Jarosława Zuzgi "Wola. Ludzie i historie".
Prawda została pogrzebana z prochami spalonych ofiar, zabrali ją też ze sobą do grobów ich kaci. Nie wiadomo więc, czy akcja była z góry zaplanowana (co byłoby ewenementem, bo zbrodniczych incydentów było co niemiara, ale taki konkretnie tylko jeden), czy też doszło do "straszliwego zbiegu okoliczności", jak mówi dr Białecki.
– Być może intencje początkowo były szczere, żeby tym słabszym ludziom pomóc. A dopiero później przypałętał się jakiś oficer SS, który na pytanie, co z nimi zrobić, rozkazał: zabić. Nie wiemy tego. Nigdy się nie dowiemy – zauważa. I dodaje: – Prawda natomiast jest taka, że rzeź Woli wyzwoliła i w Niemcach, i w kolaborantach ze Wschodu najniższe, zwierzęce instynkty. Można więc przypuszczać, że nastąpiła eskalacja żądzy krwi.
Zbrodnia szczególne wrażenie robi też na Janinie Mańkowskiej, siostrze Jerzego Janowskiego. – Ja byłam w wieku tych dzieci. My żeśmy nie przechodzili przez kościół św. Wojciecha. Ale gdybyśmy przechodzili, to też bym szła tą drogą. I czytając o tym, zawsze czułam, że i ja mogłam tam być – mówi.
Do dziś ponadto zastanawia się, dlaczego akurat ci ludzie.
– Mogę tylko przypuszczać. Nic nie wiem na pewno, ale przez to, co przeżyłam, potrafię sobie odpowiedzieć na wiele pytań związanych z Powstaniem. I tutaj wnioskuję, że któryś z Niemców wpadł na pomysł, że przeszkadzają ci, którzy powoli idą. A trzeba było szybko ludzi pognać na Dworzec Zachodni, żeby ich odtransportować i już następnych, i następnych. I nieprzydatni byli na pewno do roboty w Niemczech.
– Byli podwójnie skazani? – pytam.
– Tak właśnie myślę.
Modlitwa w ogródku
Nie ma też listy ofiar, nawet jednego nazwiska.
– Dzieci wśród spalonych na pewno nie było dwoje-troje, to musiała być spora grupa. Do dziś dziwię się, czemu nikt z ich rodzin się nie odnalazł, nie upomniał. Czyżby wszyscy zginęli? – to kolejna niewiadoma, która zaprząta głowę pani Janiny.
Przy okazji przyznaje, że gdy z wraz z bratem przygotowywali wystawę, wielokrotnie jeździli na Bema 54. – Wciąż rozważaliśmy wagę problemu, chodziliśmy pod ten adres. Wyobrażaliśmy sobie, jak to się mogło odbywać…
Tego nie wie nikt. Ale jak wyglądał dom, w którym rozegrała się tragedia - i owszem. Opowie o tym Leokadia Białkowska, którą z posesji Kosakiewicza wypędzono z rodziną trzy dni wcześniej.
– 6 sierpnia kazano nam wszystkim wyjść z domu. Na sprawdzenie dokumentów, tak nam powiedziano, więc nikt nic nie brał. Ja byłam w tym mundurku, co pani widzi na zdjęciu. Cała Bema była zapełniona, z każdego domu musieli wyjść ludzie. I tak staliśmy parę godzin, chyba do drugiej po południu, kiedy nas pognano na Dworzec Zachodni – opowiada.
W tym właśnie domu, zaraz po wybuchu Powstania, gospodarz pozwolił mieszkańcom wykopać doły w ogrodzie, który wcześniej był jego oczkiem w głowie.
– Każdy co miał cennego czy zabytkowego, mógł tam sobie schować. Siostra moja tuż przed wojną wyszła za mąż, podostawała piękne prezenty, zastawę, porcelanę, sztućce, no, takie rzeczy, co się wtedy młodym dawało. Myśmy to właśnie zakopali tam w ogródku, luzem, tylko mama jeszcze torbę z pierzem położyła na wierzch.
Wcześniej w małym sadzie został pogrzebany piesek pani Leokadii, foksterier Mikuś, tak mały, że "w kieszeń można go było wsadzić". – Latał do jakiejś suczki u Niemców i któryś z nich go zastrzelił. Któryś z sąsiadów to widział, później nam go przynieśli, gospodarz pochował go w tym naszym ogrodzie.
Jeszcze wcześniej do domu wpadł żołnierz, gdy pani Leokadia z koleżankami przy ołtarzyku śpiewały pieśni religijne.
– Nagle słyszymy tup, tup po schodach. Patrzymy – wojskowy, Niemiec. Stanął, spojrzał na nas, czapkę zdjął. Przeżegnał się, postał chwilę. Pewnie się pomodlił. I poszedł.
Sam ołtarzyk z kolei powstał za okupacji, niedługo po wybuchu wojny. Pani Leokadia wciąż wraca do niego wspomnieniami.
Jedna sąsiadka dała stół, inna figurę Matki Bożej, znajomy zrobił z dykty jakby duży opłatek z inskrypcją JHS ze złotego papieru. Ksiądz z pobliskiej parafii przyszedł, pochwalił, poświęcił. Kwiaty były wymieniane na bieżąco, o to już dbała nastoletnia Leokadia. Czasem sama, czasem z koleżanką chodziła na ulicę Elekcyjną, tam jedni mieszkańcy domów jednorodzinnych kwiaty do ołtarza sprzedawali, inni dawali darmo, bo wiedzieli, że to do ołtarzyka.
Pani Leokadia. – Ja, proszę pani, z kościołem byłam bardzo zżyta od dziecka. I uważałam, że taki ołtarzyk trzeba było zrobić. Myśmy dbały, żeby było czyściutko, świeżutko. Zawsze wokół niego była zapastowana podłoga, wszystko oświetlone, okno, firanki. No, pięknie mieliśmy ten ołtarzyk urządzony. O co się tam modliłam? Żeby był pokój w narodzie, jak to mówią. Żebyśmy doczekali się wolnej ojczyzny.
Ofiary czekają na upamiętnienie
Z relacji pani Leokadii wiadomo też, co zastała później, gdy wróciły wraz z matką, siostrą i babcią z robot przymusowych w Niemczech. Już gdy szły ulicami Woli do rodziny, która przeżyła na Jelonkach, po dzielnicy krążyła wieść, że taka tragedia rozegrała się na posesji Kosakowskiego.
Najpierw na Bema 54 poszli jej wuj i szwagier, przynieśli kawałek szkiełka.
Pani Leokadia: – Za okupacji mieliśmy radio, mama kupiła aparat Philipsa. Ale potem baliśmy się, bo Niemcy strasznie za to karali. Szwagier z wujkiem więc wykopali dół w komórce pod schodami, owinęli radio w szynel wojskowy, wujek jeszcze miał, bo był w wojsku saperem, i tak było zabezpieczone. Ale później z radia zostało tylko to szkiełko i kawałek głośnika. Po prostu jak tych ludzi podpalili, to tłuszcz szedł w dół, w ziemię. I radio nie było spalone, tylko rozpuszczone od tego tłuszczu ludzkiego.
Później poszła mama pani Leokadii. Na końcu ona sama.
– Wejść od ulicy się nie dało, tam była sterta gruzów. Od strony torów, od podwórka weszłam. I zobaczyłam. Oprawki okularów, pozostałości protez. Małe kostki… – mówi pani Leokadia. I jeszcze, już bez ołtarzyka, znów się pomodliła. Tym razem za "tych ludzi".
Ci ludzie jednak upamiętnienia do dzisiaj się nie doczekali.
– Nie licząc stalinowskich przesiedleń narodów w ZSRR, był to największy exodus ludności w czasie II wojny światowej, a być może nawet w historii nowożytnej. W ciągu dwóch miesięcy półmilionowe miasto opustoszało doszczętnie i zostało zrównane z ziemią – przypomina dr Białecki.
Dlatego koncepcja Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944 zakłada, że pomnik spalonych przy Bema 54 będzie tylko i aż zwieńczeniem ścieżki edukacyjnej śladami wypędzanych warszawiaków.
– Tragedia całopalenia na Bema ma być symbolem także wypędzenia. Ci ludzie zginęli wyłącznie dlatego, że opóźniali marsz na Dworzec Zachodni.
Temat podjęło już wcześniej rodzeństwo Janowskich. Sami jako dzieci zostali wypędzeni z Warszawy, cudem uniknęli śmierci, kilkanaście lat temu wrócili do traumatycznych wspomnień, chcieli zorganizować wystawę poświęconą wojennej historii ich matczynej dzielnicy.
– Wybieraliśmy najbardziej interesujące tematy, bo była ograniczona ilość miejsca. Ale to, co najważniejsze, udało nam się przedstawić – mówi pani Janina.
W efekcie na wystawie zorganizowanej w 2008 roku w kościele św. Wawrzyńca przy Wolskiej 140A znalazło się kilkanaście plansz: szubienice, rozstrzelania, kaci Warszawy, historia Wandy Lurie, zwanej Polską Niobe, która w ósmym miesiącu ciąży przeżyła masakrę w fabryce "Ursus" (trójka jej małych dzieci zginęła). Wreszcie spaleni żywcem przy Bema 54.
– Wcześniej nikt tematu nie podjął. I nikt po nas, mimo że minęło już sporo lat. To jest tak wysokiej rangi sprawa, że chcieliśmy i chcemy nadal postawić pomnik. Ale wszyscy naokoło bali się tematu, bali się wszystkich po kolei – mówi z goryczą Janina Mańkowska.
W 2014 roku zawiązał się Komitet Budowy Pomnika Mieszkańców Warszawy Spalonych przy ul. Bema 54, a stołeczne media obiegła wieść, że wkrótce tragedia zostanie upamiętniona.
Pięć lat później jednak pomnika (lub chociażby tablicy pamiątkowej) ani widu, ani słychu.
– Dlaczego nie ma takiego upamiętnienia? To jest jeszcze trudniejsze pytanie niż o sprawców zbrodni na Bema – mówi dr Maciej Białecki. – Myślę, że wiele osób skupiało się na tym, żeby uczcić pamięć tych, którzy polegli w Powstaniu. A pamięć o ludziach, którzy tak "po prostu" musieli wyjechać, przeżyli wojnę i w większości wrócili do Warszawy, jak się okazało, nie jest pierwszoplanowa. Ja natomiast uważam, że to była zbrodnia niesłychana i wymaga poważnego upamiętnienia.
Pomnika nie doczekał się Jerzy Janowski. Zmarł 24 września 2014 roku. Ale idei nie zabrał ze sobą.
– Obiecałem mu to przed śmiercią. I za mojego życia to musi się stać – mówi stanowczo dr Białecki.
Janina Mańkowska: – Może w końcu się uda? To jest naprawdę sprawa godna pomnika. Bo to była zbrodnia przeokrutna i wymagająca nie tylko zastanowienia się, ale napiętnowania. Takie rzeczy nie powinny mieć miejsca wśród ludzi.