Karolina Wasielewska , 24 czerwca 2020

Cyfrodziewczyny. Jak kobiety budowały polską informatykę

W czasach PRL wśród pionierów rozwoju komputerów w Polsce było wiele kobiet/fot. archiwum Marcina R. Kaźmierczaka, "Polskie Komputery"

Akuszerkami informatyki w Polsce były kobiety. W PRL na równi z mężczyznami konstruowały i programowały pierwsze komputery. Wiele bohaterek tej książki pracowało na stanowiskach kierowniczych, dostawało nagrody za swoje projekty i wynalazki, cieszyło się uznaniem w kraju i za granicą. Jak Jowita Koncewicz, jedna z bohaterek książki Karoliny Wasielewskiej "Cyfrodziewczyny. Pionierki polskiej informatyki", której fragment publikujemy za zgodą wydawnictwa Krytyki Politycznej.

W Instytucie Maszyn Matematycznych Jowita Koncewicz była legendą. Razem z Marią Łącką, która przyszła do pracy rok później, stanowiły wzory do naśladowania dla młodszych koleżanek.

- Jowita miała charyzmę, ludzie jej słuchali. I podobała się mężczyznom. Marysia była trochę bardziej wytłumiona, skupiona na pracy. Obie były bardzo dobre merytorycznie - opowiada mi o tym duecie Jan Borowiec.

Jak się kupowało ciastka na nocne programowanie, to ze dwadzieścia trzeba było wziąć dla Isi - wspomina Kardymowicz.
Nie miałam o tym pojęcia! - Koncewicz śmieje się, gdy jej to relacjonuję.

Do GAM trafiła tuż po ukończeniu studiów matematycznych. Ściągnął ją tam ówczesny mąż, później profesor matematyki, Wiesław Żelazko.

Idąc do GAM, wiedziała już, że powstają tam komputery, a ona będzie pracowała nad ich oprogramowaniem.

NARODZINY POLSKIEJ INFORMATYKI

- To było ciekawe, nikt w Polsce nie robił nic podobnego. Oczywiście później już wiedzieliśmy, że to było trochę wyważanie otwartych drzwi, bo wszystko to ktoś wymyślił już wcześniej na Zachodzie.

XYZ, pierwszy działający komputer polskiej produkcji, powstał w 1958 roku. Wykonywał do czterech i pół tysiąca (średnio tysiąc) dodawań oraz do pięciuset (średnio trzysta pięćdziesiąt) mnożeń na sekundę. Początkowo miał tylko pamięć rtęciową, później zainstalowano mu dodatkową, bębnową: dane były przechowywane na cienkiej warstwie magnetycznej naniesionej na powierzchnię wirującego walca i odczytywane tak jak taśma w magnetofonie.

Kiedy już powstał, trzeba go było oprogramować. Przyjęty do pracy "narybek", który tworzyli głównie absolwenci matematyki na Uniwersytecie Warszawskim, został podzielony na dwa zespoły. Jeden opracowywał koncepcję języka programowania SAKO, drugi – makroasemblera SAS (System Adresów Symbolicznych). Wydawanie komputerowi poleceń było podzielone na dwa etapy: programista formułował komendę w SAKO, którą SAS "tłumaczył" na zero-jedynkowy kod, zrozumiały dla maszyny. Projektem kierował Antoni Mazurkiewicz, który w 1958 roku awansował na kierownika Działu Obliczeń w Instytucie Matematycznym. […]

Zapytałam Mazurkiewicza, czy pojawienie się pierwszej kobiety zmieniło cokolwiek w GAM. Odpowiedział, że zupełnie nic: Jowita, wygadana i z własnym zdaniem na każdy temat, "nie pozwoliłaby się traktować, jakby nie była jedną z nas".

ISIA

Pochodzi z rodziny "raczej humanistycznej". Jej ojciec, przedwojenny oficer, pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych. W czasie okupacji musiał się ukrywać. W 1944 roku, gdy "Isia" - tak mówili do niej rodzice, a później przyjaciele - miała dziewięć lat, zmarł na gruźlicę.

– Z konieczności mama wychowywała mnie sama. I to ona pokazała mi wartość pracy. Nigdy nie naciskała na mnie w sprawie zamążpójścia czy dzieci, ważne dla niej było, żebym miała zawód i była niezależna, jak ona.

Jowita Koncewicz pod tablicą ze schematem komputera w Centralnym Instytucie Ekonomiczno-Matematycznym w Moskwie, lata 60.

Jowita Koncewicz pod tablicą ze schematem komputera w Centralnym Instytucie Ekonomiczno-Matematycznym w Moskwie, lata 60.

Źródło: Archiwum prywatne

W Instytucie takich ambitnych dziewczyn było więcej, jednak trudno doszukać się o nich informacji. W albumie wydanym na piętnastolecie placówki znalazły się portretowe zdjęcia wielu osób, ale z kobiet zaangażowanych w prace merytoryczne załapały się tylko Koncewicz i Zofia Siwak.

Przecież nas było więcej! – woła Jowita, przeglądając tę publikację. – A Ewa Zaborowska gdzie? Widzi pani, o tu, na tym zdjęciu, jest pamięć rtęciowa XYZ. Ona się ciągnęła wzdłuż całej ściany i pewnego dnia wylała się z niej rtęć. Mój kolega twierdził, że przez to wyłysiał. Później to wyczyścili i zrobili w tym pokoju wyższą podłogę… O, a to ZAM. I może siedzi przy nim Marysia Łącka? – zastanawia się Koncewicz, pokazując zdjęcie dziewczyny obróconej profilem do maszyny. – To na pewno nie ja, bo ja wtedy nosiłam warkocze, a ona miała takie krótkie włosy. […]

Z początków swojej pracy Jowita pamięta ogromny zapał i siedzenie przy maszynie po nocach. – Było mnóstwo dyskusji, prób, pracowaliśmy w czasie kompletnie nienormowanym! Najciekawszym wyzwaniem był ten pierwszy przebieg ALGOL-u, czyli przejście z tekstu na tak zwane pieczątki.

[Język programowania] SAKO, nad którym młodzi programiści pracowali wcześniej, był zbliżony do zwykłego ludzkiego języka. ALGOL miał już system skróconych komend („pieczątek”), jak współczesne języki programowania. Aby dostosować go do systemu operacyjnego ZAM-ów, trzeba było stworzyć analogiczny do SAS-u translator; ten oryginalny, amerykański, był za drogi. Jowita lubiła to zajęcie, ale od początku przeszkadzał jej fakt, że polscy matematycy łamali sobie głowy nad czymś, co już zostało opracowane gdzie indziej:

– SAKO powstał pewnie dlatego, że była jakaś głupia koncepcja, żeby to koniecznie zrobić po polsku. Później, już w czasach ALGOL-u, narodził się zresztą taki dziwaczny pomysł na język ALGAMS, wspólny dla demoludów. Takie programistyczne esperanto. To się nie rozwinęło dalej, ale były u nas zjazdy, spotkania, przyjeżdżali Węgrzy, Czesi. My pracowaliśmy blisko maszyny i zdawaliśmy sobie sprawę, że to nie ma sensu. Takie wzniosłe idee wymyślali urzędnicy partyjni, którzy nigdy maszyny na oczy nie widzieli.

KOBIETY DO KOMPUTERÓW!

Ponieważ Mazurkiewicz się zarzekał, że w czasach, gdy Jowita była jedyną kobietą w GAM, nikomu jej płeć nie przeszkadzała, pytam ją samą, czy czuła się inaczej traktowana.

– A skąd! I na studiach, i potem w pracy koledzy uważali nas za równe sobie. Zresztą, dla mnie to było naturalne. Feministką jestem od urodzenia. Zawsze uważałam, że kobieta ma te same prawa co mężczyzna i powinna mieć równe możliwości.

A jednak to właśnie Koncewicz jest jedną z nielicznych kobiet, które opowiadały mi, że zetknęły się z dyskryminacją w Instytucie. Wprawdzie podkreśla, że był to "dosłownie jeden przypadek", ale okazał się on decydujący dla jej przyszłości zawodowej.

W 1962 roku urodziła syna Krzysztofa: – Dziecko mi chorowało, więc nie mogłam już przesiadywać w pracy po godzinach i stale brałam zwolnienia. Jeśli nie dotrzymałam jakiegoś terminu, były do mnie pretensje, no i mogłam zapomnieć o pod¬wyżce. Przy czym to były działania tylko moich przełożonych. Koledzy nadal traktowali mnie tak jak dawniej.

W latach 70. czuła się już zmęczona, jak mówi, tytaniczną pracą nad czymś, co na dłuższą metę okazywało się niemożliwym do zrealizowania na skalę przemysłową projektem grupki idealistów. Tymczasem wciąż podnoszono jej poprzeczkę: jej szef, profesor Stanisław Turski, bez przerwy naciskał, żeby zrobiła doktorat. A ona zupełnie nie miała do tego głowy. W 1976 roku urodziła córkę Maję. Zajęta wychowaniem dwójki dzieci, wieczorami dorabiała sobie na tłumaczeniach dla Wydawnictw Naukowo-Technicznych. Bo praca w IMM była wymagająca, ale nie przynosiła kokosów.

W życie weszły wtedy przepisy, które pozwalały matkom wziąć nawet trzy lata urlopu wychowawczego na dziecko; Jowita skorzystała z tej możliwości.

- Kiedy wróciłam, programiści w Instytucie Maszyn Matematycznych zajmowali się już rzeczami, które mnie w ogóle nie pociągały. W 1978 roku odeszłam.

W przyszłości tłumaczenia miały się stać jej głównym źródłem utrzymania. Na razie jednak wciąż ciągnęło ją do pracy przy maszynie, ale, jak sama to nazywa - "prawdziwej". Miała dość kapryśnych polskich prototypów. Kiedy się dowiedziała, że warszawski Instytut Technologii Elektronowej ma na stanie amerykański komputer, zgłosiła się tam. Nie pamięta marki tej maszyny, w każdym razie nie był to IBM, do którego wzdychali wtedy polscy programiści. Był to natomiast pierwszy w jej życiu zawodowym minikomputer. Cudem udało się go ściągnąć do Polski przez Tajwan - CoCom coraz mocniej dawał się już we znaki naszym informatykom.

- Przymierzaliśmy się do jakiegoś systemu graficznego. Bardzo mi się to podobało, w końcu mogłam zobaczyć, jak to jest pracować na sprawnym i wydajnym sprzęcie. Ale to też zaczęło się prędzej czy później rozłazić. Nie ukończyliśmy tego projektu.

Przyznaje, że była już rozczarowana programowaniem, bardziej pociągały ją tłumaczenia. Jest autorką około dwudziestu przekładów dla Wydawnictw Naukowo-Technicznych. Spod jej ręki wyszły choćby pierwsze polskojęzyczne wersje podręczników do języków programowania FORTRAN, C i Pascal. Jeszcze w 1970 roku jeden z nich, jak pamięta Jowita, ukazał się z określeniem "maszyny cyfrowe" w tytule.

Środowisko nadal walczyło z używanym już od czasu do czasu słowem "komputer".

KOMPUT WOJSKA KONTRA INFOTRON

Wcześniej upowszechnił się termin "informatyka". Romuald Marczyński zaproponował go jako nazwę dla dziedziny nauki na ogólnopolskiej konferencji w Zakopanem w 1968 roku. Popularyzację określenia "komputer" zawdzięczamy z kolei w pewnym stopniu słynnemu Empacherowi. Zarówno Jowita Koncewicz, jak i Antoni Mazurkiewicz i Jan Borowiec pamiętają, że to on forsował to określenie.

Reszta Instytutu reagowała na to szyderstwem: - Nawet nie dlatego, że to była taka nieładna kalka z angielskiego. Nam się to kojarzyło ze staropolskim określeniem "komput wojska" i nijak nie pasowało do maszyn, na których pracowaliśmy.

Właśnie jednak na staropolski "komput" powoływał się Eugeniusz Zadrzyński, który w 1966 roku użył słowa "komputer" na łamach "Nowych Dróg". Tłumaczył, że skoro "komput" oznacza "liczbę, ilość", to „termin komputer można uważać nie za zapożyczony z angielskiego, ale za neologizm od staropolskiego pierwowzoru na oznaczenie urządzenia operującego wielką ilością informacji”.
Rok później Empacher już się w ogóle nie tłumaczył, kiedy w czasopiśmie "Maszyny Matematyczne" bez skrępowania posługiwał się określeniem "komputer". Redakcja zaznaczyła jednak, że to słowo znalazło się w artykule na "wyraźne żądanie autora", ona sama bo¬wiem „zachowuje rezerwę przy wprowadzaniu nowotworów językowych".

Ponieważ jednak pełna polska nazwa urządzeń, o których mowa, była dość nieporęczna – "cyfrowe maszyny matematyczne", a później "elektroniczne maszyny cyfrowe” – trwały dyskusje, jak ją skrócić bez używania kalki z angielskiego. Pojawiły się między innymi neologizmy "infotron" czy "arel" (skrót od "arytmometru elektronicznego"). W ramach kompromisu Empacher proponował jeszcze określenie "komputor", nie bez racji argumentując, że w polszczyźnie końcówka -or jest typowa dla nazw urządzeń (np. generator, akumulator), podczas gdy -er używana jest zwykle w nazwach zawodów (np. monter, fryzjer).

Dlaczego ten jego "komputer" w końcu wygrał? Bo był najporęczniejszy. Łatwo dało się zrobić z niego inne części mowy: przymiotnik "komputerowy" czy czasownik "komputeryzować" - podsumowuje Mazurkiewicz.

ZEROJEDYNKOWY FEMINIZM

Dzisiaj Koncewicz ma poczucie, że jedynym projektem programistycznym, który doprowadziła do końca, był ALGOL dla ZAM-ów. Za to rozeznanie w technologiach przydało jej się w dalszym życiu zawodowym, przede wszystkim oczywiście w tłumaczeniach, ale nie tylko.
W 1990 roku trafiła do ośrodka, który oceniał programy i pomoce dydaktyczne dla szkół. Nie dogadywała się z kierownictwem i ostatecznie przetrwała tam tylko rok, ale udało się jej w tym czasie wyjechać do USA na kurs wykorzystania komputerów w oświacie. Było to dla niej niezapomniane przeżycie.

– To było rok po zmianie ustroju i Amerykanie bardzo nam chcieli pomagać. Zetknęłam się z Macintoshem. To była całkiem inna jakość pracy. Zresztą mój syn wkrótce potem pojechał do Anglii, dzwonił do mnie stamtąd i mówił: "Mamo, tu się komputery walają po podłodze i nikt ich nie traktuje z żadnym nabożeństwem".

W przeciwieństwie do innych moich rozmówczyń Koncewicz raczej nie angażowała się politycznie. Nigdzie nie pasowała.
Z przekonania zapisałam się do Związku Młodzieży Polskiej. I tam się nagle doszukali, że mój ojciec był przedwojennym wojskowym. Ktoś chciał się wykazać i doniósł. W efekcie w jedenastej klasie wyrzucili mnie z tego ZMP. Idiotyczne…

Po pierwszym roku studiów przestałam chodzić na pochody pierwszomajowe. Niby w IMM któregoś roku było takie oczekiwanie, że pójdziemy, bo dostaliśmy podwyżki. Ja się wyłamałam, ale nie spotkały mnie za to żadne reperkusje. Pamiętam, że całym zakładem kopaliśmy jakieś rowy na Mokotowie, to były takie prace społeczne, które się wykonywało w zakładach pracy. Po referacie Chruszczowa w ogóle przestał mi się podobać system. Zapisałam się do „Solidarności”, gdy tylko powstała, bo miałam nadzieję na jakieś zmiany. Ale tam też długo nie zagrzałam miejsca, bo denerwowały mnie ich bliskie związki z Kościołem. A ja od szesnastego roku życia byłam niewierząca.

Z natury jest bezkompromisowa. Kiedy coś jej się nie podobało w którejś pracy, po prostu odchodziła. Tak zrobiła też po powrocie ze wspomnianego stażu w Stanach – rzuciła nielubiany ośrodek i zatrudniła się na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie do emerytury prowadziła pracownię komputerową na Wydziale Psychologii.

Podobny stosunek ma do spraw prywatnych. – Wie pani, ja żadnego swojego małżeństwa nie traktowałam poważnie – mówi bez ogródek. – Zawsze wychodziłam z założenia, że będę z kimś, dopóki będzie dobrze. A jak nie jest dobrze, to trzeba się rozstać. Dlatego ze wszystkimi trzema byłymi mężami jestem w przyjaznych relacjach.

O tym akurat przekonałam się sama. Jan Borowiec, z którym rozmawiałam wcześniej, nie miał namiarów na Jowitę; wiedział tylko, że jej ostatnim mężem był Roman Krzemień, znany brydżysta. Adres mailowy Krzemienia udało mi się wybłagać u sekretarki w Polskim Związku Brydża Sportowego. Chciałam go poprosić, żeby w moim imieniu skontaktował się z Koncewicz w sprawie książki, ale przez tydzień się zastanawiałam, jak powinna brzmieć treść tego maila, bo nie miałam pewności, jakie są relacje byłych małżonków. Okazały się na tyle dobre, że to właśnie dzięki Romanowi Krzemieniowi doszło do mojego spotkania z Jowitą.

Koncewicz twierdzi wręcz, że z natury jest singielką: – W moich czasach nikt tak tego nie nazywał. Ale ja po latach naprawdę dochodzę do wniosku, że najbardziej lubię być sama. Może ze względu na moją mamę? Utrzymywała mnie sama, była niezależna. Wojna stworzyła taki typ kobiet.

Przyznaje jednak, że zależało jej na dzieciach, choć chęć bycia matką poczuła późno jak na tamte czasy, bo dopiero w wieku dwudziestu siedmiu lat. Wspomina, że dzieci jej rówieśnic szły już wtedy do szkoły.

Karolina Wasielewska i okładka jej książki "Cyfrodziewczyny"

Karolina Wasielewska i okładka jej książki "Cyfrodziewczyny"

Autor: Jakub Szafrański

Jej syn Krzysztof jest muzykiem. Córka Maja pracuje w księgarni. Często zabiera mamę na wspólne wyjazdy. Oferty tanich wycieczek do Grecji, Hiszpanii, Portugalii czy Włoch wyszukuje w internecie. Jowita zdaje się w tej sprawie na córkę, bo sama – choć prawdopodobnie była pierwszą programistką w historii naszego kraju – na sieci się nie zna i nie czuje potrzeby, żeby to zmieniać. Jako źródło wiedzy ceni gazety i książki, które nałogowo pochłania.

Zapewnia mnie, że wszystkie decyzje, tak w życiu zawodowym, jak i prywatnym, podejmowała sama. – Na mnie nikt nie mógł naciskać. Nie lubiłam ani poukładanego trybu pracy, ani poukładanego życia rodzinnego. Cenię sobie niezależność.

Karolina Wasielewska. _Dziennikarka i autorka popularnego bloga "Girls Gone Tech". Pracuje też jako prezenterka wiadomości w radiu.