Elisabeth Revol na stoku Nanga Parbat, Tomasz Mackiewicz, Archiwum prywatne
Elisabeth Revol zapewnia dziś, że tylko dlatego poszła w dół. Tylko dlatego, że wierzyła, że pomoc dla Tomka Mackiewicza przyjdzie.
Teraz muszę żyć, mając w pamięci jego ostatni obraz, jego ochrypły głos i nadzieję, którą mu zostawiłam odchodząc
– napisała w swojej książce "Przeżyć" (wyd. Agora).
Jest drobna, szczuplutka, wysportowana. Kilka razy pozwala sobie na szczery uśmiech. Ale gdy wracamy do wydarzeń sprzed dwóch lat, poważnieje, odpowiada cicho, pewnie.
Michał Gostkiewicz: Jak to jest zobaczyć śmierć i powiedzieć jej "nie dzisiaj"?
Elisabeth Revol: Tak naprawdę to ja tej śmierci w górach nie widziałam.
Opisujesz widok twarzy Tomka, gdy okazało się, w jak złym jest stanie.
Żeby poradzić sobie z tym obrazem Tomka, musiałam przejść terapię. Byłam w olbrzymim szoku. Natomiast to nie była śmierć. To było coś odwrotnego – ten widok mnie obudził. Sprawił, że zaczęłam działać. Kiedy na górze przydarzy ci się taki wstrząsający moment, to znaczy, że to jest szansa, a nie koniec. Gdybym zobaczyła tam na górze śmierć, to bym tu dzisiaj nie siedziała. Dlatego tak ważny jest dla mnie tytuł książki.
"Przeżyć".
Bo tu chodzi o życie. O to życie na górze, o to, które mnie sprowadza na dół, i o to, które jest potem, na dole.
Przeżyłaś tam, na górze. Łatwo było przetrwać to, co było potem?
Wyjątkowo trudno. Dla mnie nawet sytuacja normalna - czyli taka, w której pokonało się górę i zeszło z niej żywym - to są takie emocje, że potrzebuję mniej więcej dwóch miesięcy, by się przestawić na inną rzeczywistość. Kiedy więc zeszłam z góry bez Tomka, to był szok.
Dla wielu Polaków, nawet tych interesujących się himalaizmem, byłaś tą kobietą, która wspina się z Tomkiem Mackiewiczem. Tłem dla gwiazdy. Dopiero, gdy ty zeszłaś z góry, a Tomek został na niej na zawsze, trafiłaś prosto w światła reflektorów, obiektywy i kamery.
Miałam taką blokadę, że nie byłam w stanie o tym mówić. Do urazów fizycznych i psychicznych doszedł jeszcze ten medialny atak. Ja się nigdy nie afiszowałam, to Tomek zapewniał rozgłos naszym wyprawom. Nie byłam na to przygotowana i przełączyłam się - kompletnie - w tryb off.
Każdy, kto chodzi po górach, wie, że dobrze nadają się właśnie do trybu off. W rozmowach ze wspinaczami, ale i w każdym górskim schronisku można usłyszeć: "góry służą mi do tego, żeby się odciąć od tego, co jest na dole – rodziny, zobowiązań, kredytów, pracy". Albo że tam na górze dociera do nas to, co czasem na dole jest przykryte przez codzienność. Także Tomek traktował wchodzenie na Nangę jako jakąś swoją pielgrzymkę, poszukiwanie duchowe. Ty piszesz, że długo liczył się dla ciebie przede wszystkim trening, wyczyn ciała.
I właśnie Tomek pomógł mi odkryć duchowy aspekt wspinaczki. Ja jestem sportswomenką. Od zawsze trenowałam, więc Himalaje to było dla mnie pokonywanie własnego ciała. Dzięki Tomkowi zaczęłam sobie zadawać pytanie, czy w tym marszu pod górę jest coś jeszcze.
Z drugiej strony mi udało się w pewien sposób przekazać Tomkowi, który sportowcem nigdy nie był, tego ducha atletyzmu. To była harmonia: przejęłam od niego trochę duchowości związanej z górami, a on ode mnie trochę tego sportu i wyczynowości.
Od małego rodzice przyzwyczaili cię do aktywnego trybu życia. Potem jeździłaś w Alpy i zawsze chciałaś zobaczyć, co jest za kolejną przełęczą i szczytem. Dziś mówisz, że jeśli jedziesz w góry, to już tylko dla siebie, a nie po rekordy. I że zdałaś sobie sprawę z tego, że byłaś od gór po prostu uzależniona. Nadal jesteś?
Rzeczywiście goniłam od jednego celu do drugiego. I gdy wydarzyła się tragedia, zadałam sobie parę istotnych pytań. Zdałam sobie sprawę z uzależnienia – od gór, od wypraw. Kiedy przygotowywałam wyprawę i coś szło nie po mojej myśli, bywałam kompletnie rozbita.
To do mnie dotarło po Nandze…
…i pojechałaś wspiąć się na Everest.
Musiałam odetchnąć.
Do tej pory zależało mi na wyczynach. Na tym, żeby być lepszą od innych i od samej siebie z poprzedniej próby. Teraz pytam samej siebie, czego poszukuję. Skoro w górach już nie ścigam się z nikim, skoro nie chodzi w nich o bicie rekordów, to o co mi samej chodzi?
I jaką na razie sama sobie dajesz odpowiedź?
W tej chwili, jeśli idę w góry, to po to, żeby te doznania przeżyć dla samej siebie. A nie pod publiczkę. Skupiłam się na sobie, a nie na tym, co wokół. Media mają energię, którą odbieram jako negatywną.
Jako człowiek mediów wiem dobrze, co masz na myśli, mówiąc o negatywnej energii.
To, co w nich widziałam, nie ma nic wspólnego ze mną. Potem ludzie przeczytają i mają jakieś dziwne projekcje na mój temat.
To jest bardzo niebezpieczne, ponieważ w pewnym momencie wchodzisz w tę grę z mediami. Jak francuski wspinacz Patrick Berhault, który nakręcił się na pomysł, żeby zdobyć wszystkie 82 alpejskie czterotysięczniki w 82 dni. Media to podłapały. Zginął podczas próby zdobywania jednego ze szczytów. I dlatego, zwłaszcza w górach, bardzo ważne jest, żeby słuchać samej siebie, a nie dawać się podpuścić czy pokierować innym.
Czytając twoją książkę, miałem wrażenie, że właśnie ty i Tomek wpadliście w tę pułapkę. Że choć Nanga zimą już przecież została zdobyta, bo dokonał tego Simone Moro (a Tomek nigdy mu nie uwierzył albo nie chciał uwierzyć, nie dopuszczał myśli, że ktoś mu odebrał jego życiowy cel) – i tak poszliście. Z tym, że ty zadawałaś sobie pytanie: "po co jeszcze raz?". I sama sobie odpowiadasz, że łatwiej było pozyskać fundusze na kolejną wyprawę "Nanga Dream" niż na jakąkolwiek inną górę, bo Nanga już miała markę. Najwyraźniej ludzie chcieli - i media chciały - żeby Tomek wszedł na Nangę.
Tak, dokładnie. Dobrze to odebrałeś. Ja już większość spraw, które miałam do załatwienia z Nangą Parbat, załatwiłam wcześniej. Właściwie jedyna rzecz, której brakowało mi na Nandze, to szczyt.
A nie jest najważniejszy?
Szczyt nie był aż tak istotny. Bardziej zależało mi, żeby mieć partnera do zimowej wspinaczki. Tomek był takim partnerem, Tomek stworzył historię medialną wokół Nangi, Tomek także stworzył historię duchową wokół Fairy – mitycznego ducha tej góry. To się przyjęło w mediach i ja to zaakceptowałam. Ale nie wyczekiwałam tej wyprawy tak gorąco, jak poprzednich. Natomiast ostateczna decyzja należała do nas obojga i to my oboje postanowiliśmy iść.
Im wyżej, tym łatwiej chyba przegapić ten moment, kiedy ze stanu "wchodzimy i jest dobrze" przechodzimy do stanu "wchodzimy, ale jest już źle"? Chodzi mi o sytuację, kiedy organizm wkracza na drogę prowadzącą do choroby wysokościowej, a w konsekwencji ciężkiego osłabienia i nawet śmierci. I od tej chwili jest już za późno. W książce opisujesz ten moment na 8036 metrach. Poszliście wyżej. Wtedy wydawało ci się, że wszystko jest dobrze. W innym miejscu piszesz, że obiecaliście sobie nie łamać waszych zasad bezpieczeństwa. A jednak je złamaliście.
Wyłapać ten moment jest naprawdę niezwykle trudno. Cały czas miałam poczucie winy, że na tych 8036 metrach po prostu go nie dostrzegłam. Decyzja o kontynuacji ataku szczytowego na pewno była błędem. Ten nasz błąd chyba kosztował Tomka życie.
Pogoda była sprzyjająca - spełnienie naszych marzeń. Mieliśmy wprawdzie takie nastawienie, że gdyby przyszło zawrócić 20 metrów od szczytu, to nie byłby to dla nas żaden problem. Ale Tomek nic nie mówił. Nie jestem w stanie ci powiedzieć, że gdybyśmy wtedy zawrócili, to na sto procent uratowałoby mu to życie – ponieważ, jak się okazało, nie miałam pojęcia, w jakim złym stanie był już wtedy. Zresztą on chyba sam nie zdawał sobie z tego sprawy. Na pewno nie pokazywał po sobie i nie dawał żadnych znaków, że coś jest nie tak. Był człowiekiem bardzo szczerym i na ogół otwarcie wyrażał swoje emocje. Wtedy nie skarżył się na nic – ani na ból głowy, ani na jakiekolwiek problemy z oczami. To, że na szczycie stracił wzrok, było nagłe, niespodziewane i ogromnie niesprawiedliwe.
A bez wzroku właściwie nie wiadomo, co można zrobić.
Jak bardzo człowiek może być bezradny wobec ekstremalnych warunków pogodowych, pokazała sytuacja, w której znalazłaś się podczas zejścia. W szczelinie, niby ukryta przed wiatrem, ale sama, bez buta na jednej nodze, bo się zgubił (Eli znalazła but – spadł trochę niżej. Gdyby tego nie zrobiła, najprawdopodobniej odmroziłaby stopę i nigdy nie zeszła z góry – przyp. red.), zmarznięta, wycieńczona, bez wody od ponad 50 godzin. W sytuacji, w której większość ludzi załamałaby się i poddała. Nie wiem, czy jest sens pytać, jak w sobie znaleźć tę siłę. Musiałbym pewnie wejść na 7 tysięcy metrów i znaleźć się w twojej sytuacji, żeby się dowiedzieć, czy potrafiłbym przetrwać.
Nie wiem, skąd miałam tę siłę. I co to za siła. Myślę – że siła umysłu, ducha. Wola przetrwania, która we mnie była. Tak naprawdę przez większość tego czasu, kiedy tam byłam na tych ponad siedmiu tysiącach metrów, myślałam o uratowaniu Tomka. To było na pierwszym miejscu - uratowanie Tomka. Dla mnie było umysłowo nie do przyjęcia, że Tomek albo ja nie przeżyjemy tej wyprawy. To, że znalazłam siłę, wzięło się z kompletnego przeprogramowania umysłu na tryb przeżycia. Do tego miałam naprawdę dużo szczęścia - byłam cały czas w kontakcie z Ludovikiem Giambassim, moim przyjacielem. To Ludo cały czas informował mnie, co się dzieje. Pisał o kolejnych etapach akcji ratunkowej i o tym co dalej. Kontakt z Ludo trzymał mnie przy życiu. I jeszcze coś, co sprawiło, że zaczęłam schodzić. Zauważyłam, że idzie na zmianę pogody. A cały czas miałam w głowie głos mojego męża: "musisz zejść, bo po 27 lutego będzie załamanie pogody. Po prostu nie masz wyjścia, musisz schodzić".
Czyli miałaś w głowie miłość.
Tak!
Kiedy schodziłam i zapadła noc, kiedy wiedziałam na pewno, że to załamanie pogody przyszło, kiedy już straciłam wszelką nadzieję, jedyne, co zostało, to były słowa męża w mojej głowie.
Nie piszesz o tym w książce wprost, kładziesz nacisk na kontakt z Ludovico i na informacje o akcji ratunkowej, na podstawie których zaczęłaś schodzić, ale w pewnym momencie tam na górze musiałaś po prostu dokonać wyboru. Muszę tu zrobić zastrzeżenie: jeżeli ktoś chce oceniać wybory dokonywane przez ludzi w strefie śmierci na 7-8 tysiącach metrów, to niech tam najpierw wejdzie. Nie nazywasz tego wprost decyzją o ratowaniu swojego życia, ale czy już tu, na dole, po dwóch latach, nie stwierdziłaś, że zadziałał po prostu instynkt samozachowawczy? Przecież człowiek ze wszystkiego na świecie najbardziej pragnie żyć.
Tam, wtedy, to była decyzja zerojedynkowa, albo-albo.
Albo schodzisz, albo umierasz.
Przez telefon Ludo powiedział "schodź, wysyłamy po ciebie helikopter, helikopter może zabrać tylko jedną osobę, więc tak czy inaczej musisz zejść. A kiedy ciebie zwieziemy, to polecimy ratować Tomka". Zerojedynkowość decyzji wyglądała więc tak: "muszę zejść, żeby oni mogli ratować Tomka".
Tu na dole można oczywiście zastanawiać się długo nad tym, dlaczego zachowałam się tak, a nie inaczej. Tam, na górze podejmujemy takie decyzje, jakie w danym momencie uważamy za najbardziej właściwe w oparciu o naszą wiedzę, warunki pogodowe i okoliczności. A okoliczności podejmowania tej decyzji to – jak sam podkreślałeś - kilkadziesiąt godzin w ekstremalnym zimnie na ekstremalnej wysokości. To, co wiedziałam wtedy, to że Tomek nie może się ruszyć, nie może się przemieszczać, a ja mogę. Wiedziałam, że powiedziano mi wyraźnie: zejdź, przylecimy po ciebie helikopterem, a potem wracamy ratować Tomka.
Gdzie jest prawda - ciężko w tym momencie dojść. Natomiast dla mnie było sprawą oczywistą, że to nie jest tak, że my Tomka na górze zostawiamy. Ja mu odłożyłam wszystkie swoje rzeczy, bo byłam święcie przekonana, że po niego wrócimy. W tym swój kijek - żeby wskazywał, gdzie jest ta szczelina, w której był Tomek. Co działo się potem, kiedy mnie odratowali i stamtąd zabrali, nie wiem.
Tego nie wie nikt.
…
Jako jeden z najtrudniejszych momentów opisujesz ten, w którym zrozumiałaś, że musisz się pogodzić, że po niego nie polecą.
Pamiętam i doskonale rozumiem słowa Adama Bieleckiego, który razem z Denisem Urubką przyszedł mi na ratunek na sześciu tysiącach metrów: "słuchaj Eli, żeby wrócić tam po Tomka, musiałoby nas tu być pięcioro z tlenem w butlach. A jest nas tylko dwóch i idzie załamanie pogody. Po prostu nie możemy tego zrobić, żeby nie stracić więcej ludzi".
Mniej więcej w tym samym czasie dowiedzieli się o tym ludzie w Polsce śledzący akcję ratunkową w sieci. I zaczęło się gadanie: dlaczego ratują ją, jakąś Francuzkę, a nie naszego Polaka Tomka. Nie mogłem się powstrzymać i napisałem na Facebooku, że ratuje się człowieka, a nie Polaka czy Francuza. Większość ludzi zareagowała ze zrozumieniem, ale takie głosy, wartościujące człowieka, w tym wypadku ciebie, ze względu na narodowość, muszą boleć. Bolały?
Nie. Stworzyłam sobie zbroję. I nie szukam takich głosów w internecie. Niech sobie piszą, co chcą. Zupełnie mnie to nie rusza. Rozumiem, że pragnęli – tak jak ja – żeby Tomek został uratowany. Natomiast żeby mieć pełny wgląd w tą sytuację, to trzeba – powtórzmy - rzeczywiście być tam na górze.
Problem w tym, że "tam na górze" nie da się do końca zaufać własnym zmysłom. Rozrzedzone powietrze, wyczerpanie fizyczne i psychiczne, walka z zimnem, wiatrem sprawiają, że widzi się rzeczy i ludzi, których wcale tam nie ma. Opisałaś, jak podczas samotnej nocy w szczelinie przywidziała ci się lub przyśniła starsza pani.
Majaczyłam, miałam jakieś wizje. Natomiast ta konkretna wizja dała mi ciepło. Ta pani podarowała mi podmuch życia. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero na dole.
Trudno jest opisać stan własnego organizmu w odczuwalnej temperaturze minus 60 stopni?
Ja właśnie w takich warunkach tak naprawdę czuję, że żyję. Kiedy wracam z wyprawy i zwyczajnie idę pod prysznic, to jest on dla mnie cudowny. Kiedy zjadam sałatkę, to ona smakuje przecudownie dlatego, że jestem w stanie docenić wartość rzeczy prostych po długim okresie, kiedy ich nie miałam. Gdy fizycznie jest mi bardzo niekomfortowo, kiedy walczę o przetrwanie, jestem w stanie cieszyć się takimi małymi rzeczami, jak jeden promyk słońca, który wychodzi zza chmur. Tam dzieją się rzeczy, które możemy przeżyć tylko na górze. Wschody i zachody słońca w Pakistanie, kiedy jesteśmy w całkowitej ciszy albo słyszymy huk wiatru to coś wyjątkowego.
Kilkanaście minut temu zapytałem cię – co dalej. Wtedy powiedziałaś, że nie wiesz. A teraz mówisz o tych przepięknych chwilach na wysokości, o tych promykach słońca, o ciszy i o huku wiatru z takim zachwytem na twarzy, że nie wyobrażam sobie, byś przestała jeździć w góry.
Góry są nierozerwalną częścią mnie. Po tym, co wydarzyło się na Nandze, wyciszają mnie i uspokajają. Pożyjemy – zobaczymy.