Materiały prasowe
Maciej Kowalski: Dlaczego pasiak stał się symbolem życia w obozie koncentracyjnym?
Karolina Sulej: Ubranie jest znakiem człowieka, manifestacją jego jednostkowej tożsamości i uwikłania we wspólnotę. Każdy z nas ubiera się inaczej, w zależności od wielu czynników. Ubranie jest więc bardzo precyzyjnym, bardzo intymnym, bardzo wymownym kulturowym narzędziem. Własne, prywatne stroje zostały przyszłym więźniom obozów odebrane. Zostali ogołoceni. Od tego zaczyna się moja książka.
Po tym tożsamościowym wymazywaniu zostały im w zamian przydzielone ubrania obozowe – te w paski, ale nie tylko, także odzież cywilna. Wzór urzędowy odzieży pasiastej, jaki został opracowany dla obozów, był jeden – ale jego realizacja przebiegała na wiele sposobów. Rzędy więźniów w jednakowych pasiastych "pidżamach" to nie jest standardowy obraz obozu koncentracyjnego. Pamiętajmy, że zdjęcia z obozów, które się zachowały i trafiają do dokumentów czy podręczników, to w przytłaczającej większości fotografie propagandowe.
A jaki jest prawdziwy obraz?
- Pasiaków w obozach bardzo szybko zaczęło brakować, a gdy jeszcze były w magazynach, to w zależności od dostawy, obozu – wyglądały bardzo różnie. Miały rozmaite grubości i kolory pasków, różniły się krojem, materiałem, wykończeniem. Odzież cywilna zaś, która musiała zastąpić pasiaki wskutek niedoborów, stanowiła już pełen przekrój strojów – od sukni balowych po narciarskie kombinezony. Obrazowi obozu bliżej więc do koszmarnej groteski niż uporządkowanego więzienia.
Powojenna pamięć na taki obraz jednakże się zamknęła. Z wielu powodów. Więźniowie po wojnie chcieli uporządkować swoje doświadczenie, jakoś je oswoić – często używali do tego pasiaka. Fotografowali się w nim w zakładach fotograficznych, nosili go na co dzień albo na wojenne rocznice. Nowe państwa lubiły pasiak zestawiać z narodowymi flagami. Stał się znakiem zwycięstwa, martyrologii. Już w listopadzie 1944 r. w Muzeum na Zamku w Lublinie pokazano dwa cykle prac: "Chrystus na Majdanku" oraz "Majdanek" autorstwa malarza Zinowija Tołkaczewa. Wystawę obejrzało siedem tysięcy osób, powstał też katalog. Plakat zapraszający na ekspozycję przedstawiał więźnia w pasiaku.
I tak stopniowo, ze zwyczajnego przedmiotu, dowodu w sprawie, osobistej pamiątki lub niechcianej szmaty, o której właściciel chce zapomnieć jak najszybciej – pasiak staje się kostiumem zbiorowej pamięci o Zagładzie, jej jedynym kodem odzieżowym. Co nie znaczy, że jest wnikliwie studiowany. Zbiór pasiaków w Auschwitz został opisany i skatalogowany dopiero w latach 90. XX w. przez profesor Barbel Schmidt, jedną z bohaterek mojej książki. Wzór pasiaka był już wtedy wszędzie od dekad: na materiałach graficznych muzeum, na okładkach książek, w komiksach, filmach - ale nikt nie zastanawiał się, czym właściwie jest. Pojęcie oderwało się od desygnatu. Stało się jedynie elementem wywoławczym.
Dlaczego taka wersja opowieści o tym miejscu okazała się najbardziej wygodna?
- Z winy naszej wrażliwości i kulturowego pozycjonowania odzieży nie wykonaliśmy pracy obserwatora, na konkrecie, blisko rzeczy, blisko zapisu doświadczenia. Ubrania wydają nam się jedynie dodatkami do opowieści o kondycji ludzkiej, niekonieczną dekoracją. A jakie znaczenie może mieć dekoracja w opowieści o niewyobrażalnym cierpieniu? Można więc się w spokoju nad tym nie zastanawiać.
Doświadczenie ubrania jest także doświadczeniem codzienności, intymności, cielesności, życia wobec śmierci, a takie opowieści były przez wiele lat rugowane z narracji jako nic nie wnoszące, kuriozalne. Można je określić też przymiotnikiem "kobiece", a kobiece znaczy – mniej ważne. Kobiece doświadczenie nie było nigdy brane pod uwagę w narracji wojennej, bo nie posiadało potencjału heroicznego.
A jaka jest prawda?
- Kultura, którą rozumiemy jako praktykowanie codzienności, jest równie ważna, a nawet ważniejsza dla zachowywania ludzkiej godności, co kultura rozumiana jako obcowanie z ideą czy religią. Tym samym kobieca narracja heroiczna, choć skonstruowana inaczej niż męska, staje się jej co najmniej równorzędna.
Wymaga jednak, jako historia zwykle prywatna, zupełnie innego nastawienia badawczego niż potrzebne jest do konwencjonalnej "męskiej" narracji. Wymaga zainteresowania się emocjonalną stroną ludzkiej egzystencji, obudzenia w sobie empatii. Taka "kobieca" opowieść o ubraniach i rzeczach osobistych wydaje nam się z pozoru szczególnie prowokacyjna wobec narracji o Holokauście, bo moda w potocznym postrzeganiu jest fanaberią, ekscesem czasu pokoju i dobrobytu.
Tymczasem moda to, według moich badań i antropologii stroju po prostu sposób, w jaki posługujemy się ubraniami i – jak się okazuje – posługujemy się nimi tak długo, jak tylko pozostajemy przy życiu. Badania, które stanowią treść tej książki rozpoczęłam dzięki odnalezieniu w archiwum Auschwitz-Birkenau wspomnień byłej więźniarki Marii Jezierskiej o tytule "Moda w Auschwitz". Maria już we wstępie podkreśla: przeżycie w obozie było także sprawą odzieży.
Czy po wydaniu książki spotkałaś się z opiniami w stylu "czyli nie było tak źle w tych obozach, skoro mogli się stroić"? Nie boisz się, że obalenie "pasiakowego" mitu i wszystkiego, co się z nim wiąże, pokazanie, że w obozie było życie, wymiana handlowa, stosunki towarzyskie, a nawet seks, nie stanie się wygodnym argumentem dla negacjonistów?
- A dlaczego niewiedza na temat pasiaków i ubrań w obozie miałaby być wygodnym argumentem dla osób, którym droga jest pamięć o ofiarach? Dlaczego miało by być nim ignorowanie ogromnego zasobu wiedzy, którzy Ocaleni zostawili nam do przestudiowania i zapamiętania, a którego przez lata nie umieliśmy dostrzec?
Pisanie o znaczeniu stroju – tym niszczącym i tym wzmacniającym - nie jest zamazywaniem prawdy doświadczenia obozu, a wręcz przeciwnie, to jego zakorzenianie, uwidacznianie, dociążanie. Opisywanie codzienności przez odzież umożliwia zbudowanie panoramy losów, umożliwia dotarcie do szczegółu, daje cały korpus nowych odkryć, śladów, dokumentów oraz – nowych rzeczy, które świadczą o Zagładzie.
Nie spotkałam się z opiniami o tym, że moja książka pokazuje, że w obozach było lekko, ponieważ dla każdego, kto ją czyta, staje się jasne, że owo "strojenie się" nie ma w sobie nic z frywolności. To jest po prostu codzienna walka o przetrwanie. Jeśli w obozie nie byłoby życia, to nie moglibyśmy dziś cieszyć się, że wciąż żyją i mówią do nas Przeżywcy. Życie okazało się silniejsze. Dlatego z szacunkiem powinniśmy wysłuchać, jak wygląda ocalanie życia wobec nieustającej perspektywy śmierci. I okazuje się, że często ma ono związek z ciałem, ubraniem. Jak mówiła mi Alicja Gawlikowska-Świerszczyńska, nie mogliby od rana do wieczora wyć z rozpaczy, bo nie mieliby siły, żeby walczyć o życie. Trzeba było to życie jakoś "ustroić".
Zatem jak to wyglądało?
Owo strojenie się jest bardzo zróżnicowane w zależności od obozu, momentu, o którym mowa. Czasem to tylko inny sposób zawiązania chustki. Czasem to wyrzeczenie się porcji chleba, żeby zorganizować sobie lepsze buty. Czasem to szukanie z narażeniem życia igły z nitką, żeby uszyć sobie bojtel, czyli obozową torbę.
"Strojenie się" było czynnością, dla której narażano życie, było ryzykowną praktyką wymierzoną przeciwko oprawcom i kosztowało mnóstwo wysiłku i cierpienia. Było heroizmem. Więzień, który "nie chciał się stroić", a pozostał z przydziałem ubrań obozowych, które miały go zredukować do nic niewartego ciała, upokorzyć, wyśmiać – poddawał się. Więźniowie, którzy starali się zmienić coś w swoim wizerunku, walczyli o swoją jednostkowość, godność. Czynności dla nas błahe tam były nielegalne, surowo karane, wymagały wyrzeczeń, ale więźniowie uznawali je za konieczne do przetrwania.
Badania nad ubraniem umożliwiają dotarcie do zróżnicowanych, heroicznych sposobów walki o siebie, które do tej pory – z powodu uprzedzeń w stosunku do mody jako części kultury – pozostały ukryte. Tymczasem obozy pokazują dobitnie: ubraniem można człowieka zarówno zniszczyć, jak i uratować. To potężne narzędzie, którego naturę trzeba zrozumieć. Ubranie zaś to najbliższa nam kultura, co dzień nosimy ją na sobie.
Chirurg Romuald Sztaba, przywieziony na Majdanek w lutym 1942, wspominał po wojnie: "To jest szok. Zdjęcie ubrań normalnych, oddanie ubrań gdzieś, zniknięcie. Ubranie to jest cząstka moja. To, co mam, wszystko mi wzięto, ja mam tylko ubranie jeszcze – i już nie mam ubrania".
Raz czy dwa w książce pojawia się refleksja, że odzież z tzw. "Kanady" – czyli pochodząca od już zamordowanych - była tak naprawdę pamiątką zbrodni. Czy więźniarkom i więźniom to nie przeszkadzało? Czy instynkt przetrwania przesłaniał prawdę o pochodzeniu tych swetrów i płaszczy?
- Pamiątką to chyba złe słowo. W tamtej teraźniejszości nie było jeszcze miejsca na pamięć, było tylko "tu i teraz". Ubrania te po prostu były. Były one zresztą często przydzielane więźniom zamiast pasiaków – nie mieli wyboru i wiedzy o tym, co dostają. Były też w magazynach, przydzielone więźniom do sortowania, porządkowania, naprawiania Stawały się więc dostępnym pod ręką zasobem ubrań, których dla nich administracja obozowa nie przewidziała. Więźniowie mieli na sobie ubrania, których zadaniem było ich jedynie krzywdzić. A tu takie ilości ubrań, które mogła ich uratować. Jak można nie skorzystać? Dają ciepło, wygodę, wrażenie czystości, mniej robactwa, pozwalają pomyśleć o pięknie, kobiecości, dają nadzieję. Więźniowie oszczędzają jedzenie, żeby móc je zdobyć.
Nie możemy oceniać ze swojej perspektywy tego, że ubrania po zmarłych były wykorzystywane przez żywych. Jesteśmy w zbyt luksusowej moralnie pozycji. W obozie, jak pisze chociażby Charlotte Delbo, nie istniał majestat śmierci. Ubrania ze zmarłych natomiast były przejmowane, bo każde dodatkowe ubranie oznaczało walkę z zabójczym przydziałem, większą szanse na przeżycie. Dodawało też otuchy pod względem psychologicznym.
Krystyna Żywulska, Zofia Krzyżanowska zastanawiały się, czy to się godzi. Ale zawsze odpowiedz była jedna – a do czego zmarłym to potrzebne? Żywych zaś realnie, tu i teraz, ratowało. Richard Glazer poruszająco o tym pisał - nie mógł się zastanawiać, bo musiał żyć. Tylko w nocy przychodziły do niego myśli – że w tych luksusowych strojach jest pusty w środku. Ale odganiał te myśli. Strój to było jego narzędzie walki, nie mógł sobie pozwolić na sentyment. Pisał: "Masz, załóż tę zieloną welwetową marynarkę do jasnobrązowych bryczesów. A na szyi przewiąż sobie czerwono-żółtą apaszkę z jedwabiu. To zrobi na tych tam jakieś wrażenie. Na kogoś takiego nie rzucą się zaraz z pejczami".
Czy w tym noszeniu pożydowskich ubrań można się doszukiwać - być może zupełnie nieuświadomionego - podskórnego antysemityzmu? Albo wyjaśnień, których udzielali bohaterowie książki "Płuczki", szukający po wojnie złota w zbiorowych mogiłach ofiar obozów. Kiedy reporter z przejęciem mówił: "to ludzie byli", odpowiadali: "ale nieżywe", "one już były martwe, a tu bida była, to nie jest grzech"?
- Wydaje mi się, że kwestia użycia ubrań po zmarłych w obozie wyjaśniłam już dostatecznie. Miał znaczenie dostęp do nich i walka o życie, nie zaś uprzedzenia podświadome czy świadome.
Ale pytanie dotyka czasów powojennych, tego trudnego, liminalnego czasu między wojną a pokojem, szarej strefy, kiedy po wojnie zostało jej zaplecze, a infrastruktura nie została zbudowana. Nie ma już ludzi, ale są ich rzeczy. Świadkowie pisali wręcz o całych "łańcuchach górskich" rzeczy, które zostały w obozach. Na te tereny powracają ci, którzy zostali z nich wysiedleni, żeby obozy mogły powstać. Wracają i nie mają nic. Na miejscu ich życia powstał obóz. Skąd więc biorą – z obozu właśnie. Z obozowego drewna powstają domy, cegły i stal jadą pociągami, żeby odbudowywać Warszawę. Dom zaś trzeba wypełnić rzeczami – wszystko się przyda. Ludzie nie chcą się wzbogacać, to nie jest chciwość. To jest desperacja.
Marta Grudzińska, pracowniczka działu naukowego Muzeum na Majdanku, tłumaczyła mi, że okoliczni mieszkańcy traktowali to miejsce jako swoistą zdobycz wojenną, symbol pokonania nazistów, a mienie znajdujące się na jego terenie jako niczyje.
W Lublinie powołana zostaje specjalna komisja zajmująca się uporządkowanym przydzielaniem rzeczy potrzebującym. Ludzie piszą do niej listy: potrzebna para pończoch, potrzebny płaszcz na zimę, nie mam butów, nie mam ubranka dla dziecka. To przejmująca kronika niedoboru.
W mojej książce poświęcam też miejsce Fundacji Pobliskie Miejsca Pamięci, która swoje zbiory buduje na tych rzeczach, które kiedyś powracający mieszkańcy zabrali jako wspomniane "przyda się". Potem bali się z nich korzystać, z czasem się jednak nie przydały. Zostały na strychu, w piwnicy. Teraz oddają je na ekspozycję ich wnukowie. Ale wolą oddać Fundacji, której ufają, którą stworzyli lokalni mieszkańcy, niż Muzeum, które wydaje im się instytucją nieprzyjazną, oceniającą. Nie chcą, żeby ich przodkowie byli postrzegani jak bohaterowie "Płuczek".
Dlaczego więźniarkom i więźniom tak zależało na tym, żeby być dobrze ubranym, żeby wyglądać na osoby czyste i zadbane?
- Odpowiedź znowu jest krótka - aby przetrwać. Po pierwsze, dbanie o higienę pomagało więźniowi czy więźniarce psychologicznie. Najbardziej przejmująco widać to na przykładzie tzw. "muzułmanów" – grupy w obozie najbardziej cierpiącej, poddającej się już śmierci. Primo Levi w owym stanie "zmuzułmanienia" podpatrywał kolegę Borysa, który regularnie się mył – co prawda nieskutecznie, ale za to z nadzwyczajną energią. Nie pojmował, po co on to robi i dlaczego. Borys odparł: "Właśnie dlatego, że lager jest maszynką do robienia z nas zwierząt, pozostała nam jedna możliwość, której musimy bronić z całą siłą – to odmowa naszej zgody. Musimy więc codziennie myć twarz bez mydła, w brudnej wodzie, i wycierać się bluzą. Musimy glansować buty dla zachowania godności". Wtedy Primo zrozumiał i zaczął go naśladować.
Leon Weintraub z kolei mówił mi, że po przeżyciach wojennych została mu w głowie jedna rzecz – przekonanie, że wyglądanie to nie jest tylko potrzeba estetyczna – to potrzeba moralna.
Po drugie – dbanie o wygląd zwiększało szanse przeżycia w relacjach ze strażnikami i funkcyjnymi. Z tymi, którzy mogą decydować o twoim życiu i śmierci. Służyło, żeby ich przechytrzyć, zmanipulować. Hermann Langbein pisał, że nigdzie, tak jak w obozie, prawdą nie było tak bardzo znane powiedzenie – jak cię widzą, tak cię piszą. Oto przykład.
Maximilian Grunefeld prał w Auschwitz nazistowskie mundury. W pewnym momencie tak mocno się zamachnął szczotką do czyszczenia, że przerwał kołnierzyk koszuli. Strażnik pobił go do nieprzytomności, koszulę wyrzucił jako śmieć. Ale nie była ona śmieciem dla Maximiliana. Następnego dnia "wiedziony jakąś siłą" założył tę koszulę pod obozowy pasiak. Od tej pory oficerowie zaczęli traktować go lepiej. Podobnie inni więźniowie. Uzmysłowił sobie, że ta koszula coś znaczy. Podarł kolejny kołnierzyk, żeby mieć drugą na zmianę.
Po wojnie napisał we wspomnieniach: "szata nie tylko zdobi człowieka, ale też może go uratować". I założył jedną z najbardziej luksusowych marek ubrań made-to-measure. Ubierał między innymi Baracka Obamę.
Czy ten mechanizm przekładał się na kwestię gwałtów dokonywanych przez strażników albo strażniczki na więźniarkach i więźniach?
- Wydaje mi się, że zupełnie nieuprawnione jest dokonywanie takiej interpretacji. Nie wiemy. Stosunki seksualne między oficerami strażniczkami a więźniami czy więźniarkami były w teorii surowo wzbronione. Z relacji więźniów wiemy, że miały miejsce, nie wiemy jednak, od czego były zależne.
W mojej książce opisuję dokładniej tylko jedną relację między więźniarką a oficerem SS – Katią Singer i Gerhardem Palitzem. Katia była słowacką Żydówką z transportów z 1943. Wiele jej rodaczek trafiło na stanowiska funkcyjne w Auschwitz.
Jej uroda budziła zachwyt u nazistów do tego stopnia, że uważano ją nawet za Aryjkę, która tylko przez przypadek zaplątała się do grupy Żydówek. Było jej wiele wolno, mogła się farbować, nosiła się na niebiesko, miała niebieski pokoik z niebieską pościelą, czerpała garściami ze swoich przywilejów, bo uwielbiała o siebie dbać. Ale wykorzystywała też swoją władzę, by ratować innych więźniów. Robiła na przykład manipulacje przy selekcji. Wpisywała "umarłe numery" w miejsce żywych, ocalając w ten sposób nawet 100 więźniów z 500 przeznaczonych na śmierć.
O swojej relacji z Palitzem nie chciała o tym po wojnie rozmawiać, powiedziała tylko w jednym jedynym wywiadzie, jakiego udzieliła na temat obozowych doświadczeń, że go nie kochała. Można się tylko domyślać, co kryje się pod tymi słowami.
Opisujesz szczegółowo istniejącą w obozach hierarchię wśród więźniów. Jak to się działo, że mogła się ona tworzyć w ekstremalnych warunkach, które tam panowały? Czy to dowód na to, że ten mechanizm jest silniejszy nawet od obozowego bestialstwa?
- Hierarchia została po części wymuszona przez oprawców – którzy rozpisali role więźniów na zasadzie dziel i rządź, tworząc system różnicujących oznaczeń. Była też wymuszona faktem, że zgodnie zresztą z wytycznym sporządzonymi przez Benthama, teoretyka konceptu nowoczesnego więzienia, miało ono być w większości samowystarczalne – więźniowie więc również zarządzali więźniami, czyniąc z placówki penitencjarnej rodzaj przedsiębiorstwa. Obozy zagłady funkcjonowały jak przedziwne, upiorne miasta ze swoim przedziwnym życiem codziennym.
Hermann Langbein tłumaczy, że cała społeczność obozu miała kształt piramidy. Na samej górze byli najbliżsi władzy: współpracownicy i zastępcy zwani arystokracją obozową, prominentami lub elitą. Dalej była tak zwana burżuazja zajmująca się handlem, drobne mieszczaństwo – czyli pomniejsi funkcyjni, pracownicy magazynów odzieżowych, sztubowi. Potem byli szeregowi więźniowie, a w końcu "muzułmanie".
Obozy nie były jednolitą masą – ludzie robili tak zwane "kariery", spadali w hierarchii, zawierali sojusze, tworzyli grupy wsparcia, zachowywali się niezgodnie ze swoją pozycją, negocjowali, manipulowali, organizowali - to był cały system codzienności strategii i taktyk obliczonych na przetrwanie.
I nie wiem, czy był silniejszy niż bestialstwo – na pewno istniał mimo, istniał wobec. Można się oburzać, ale na przykład wspomniany handel w obozie był najbardziej wyrazistym wyrazem buntu, robienia wbrew władzy, radzenia sobie. Na różnorakich nielegalnych "czarnych giełdach" wymieniano się efektami organizacji, dokonywano ratujących życie transakcji i wpisywano oszukiwanie systemu w podziemną, więźniarską ekonomię.
Dużo miejsca poświęcasz strażniczkom. Skąd brała się ich wyjątkowa - czasem większa nawet niż w przypadku mężczyzn - brutalność? Czy obóz całkowicie zawieszał kobiecą solidarność?
- Nie była ona wcale większa. To symptomatyczne, że o to pytasz. Tak jakby kobiety nie były zdolne czy były mniej zdolne do przemocy. Po prostu kulturowo uznano, że nie są, więc się jej po nich nie spodziewano. To sprawia też, że przemoc nadzorczyń urasta ona do monstrualnych rozmiarów i już w oczach więźniów przybiera perwersyjne formy. Szczególnie, że wykonują ją osoby o przyjaznej, atrakcyjnej aparycji. To wywołuje dysonans poznawczy. A też jednocześnie te kobiety są ubrane w mundury, wysokie buty, spódnicospodnie. To nie był popularny wizerunek kobiety. Wydawały się więc więźniarkom nierealne, niby postacie z baśni – wiedźmy, wampiry.
Kobiety nie były wpisane w logikę wojny na równych prawach z mężczyznami, nie były częścią SS. Nie używały broni, mimo że miały do niej dostęp, nie były do tego zachęcane. Uważano, że tylko by sobie zaszkodziły. Ich przemoc jest więc bardziej bezpośrednia, bardziej prywatna.
Kobiecej solidarności między więźniarkami a strażniczkami najczęściej nie było, choć zdarzają się tutaj wyjątki. Czasem pojawiała się empatia, jak w przypadku Margarete Buber-Neumann, która patrzy na nowe rekrutki zjawiające się w Ravensbruck ze współczuciem. Przychodziły takie niezdarne, wylęknione – ale opakowane w ten mundur, uczone chodu, już po kilku dniach robiły się nagle pewne siebie. Kostium je prostował, dawał im poczucie sensu.
Albo takie zjawisko jak zakład fryzjerski w Ravensbruck. Więźniarki były tam fryzjerkami, a strażniczki klientkami. Na tyle innymi prawami kierował się salon, że tutaj to więźniarki sprawdzały, czy nadzorczynie nie mają wszy, a nie odwrotnie. W obozie więźniarkom nie wolno było nawet przypadkiem dotknąć nadzorczyni. Natomiast w salonie fryzjerskim myły włosy strażniczek, czesały, zaplatały, masowały im głowy. Same też mogły umyć głowę, położyć sobie kompres na twarz. Strażniczki przymykały na to oko. Nosiły też inne stroje – błękitne fryzjerskie kitle i czepeczki podobne do tych, które nosiły niegdyś pokojówki.
Z reguły jednak kobieca solidarność w poprzek hierarchii oprawczyni-ofiara nie istniała. W przypadku kobiet różnica w wyglądzie pomiędzy nadzorczynią a więźniarką była dojmującym źródłem cierpienia. A strażniczki jeszcze to podsycały.
Jak to robiły?
Na Majdanku bawiły się na przykład w "stylistki", które przydzielają nowoprzybyłym "najmodniejsze" ubrania w obozie, żeby wreszcie wyglądały "jak trzeba". Oczywiście tworzyły najbardziej absurdalne i upokarzające zestawy. Pantofelki z Paryża, do tego przymała marynareczka po dziecku, wielka spódnica i barchanowe majtki. Wyzwolone kobiety, pytane po wojnie, jak najchętniej by się zemściły na swoich ciemiężycielkach, odpowiadały, że chciałby stać nad nimi elegancko ubrane, uszminkowane i patrzeć, jak klęczą u ich stóp w łachmanach i bez włosów.
Kobieca solidarność między więźniarkami była z kolei spotykana często. Bezinteresownie pomagają sobie grupy przyjacielskie, na Majdanku zwane "rodzinkami", czy bliscy z życia przedobozowego, obywatele tego samego państwa, wspólnoty, które łączy pochodzenie, poglądy polityczne lub wiara. Pomagają sobie też mieszkańcy tego samego bloku, członkowie jednego komanda.
Legendarna stała się grupa Powstanek z Warszawy, która przybyła w jednym transporcie do obozu Stuthoff. Ponoć budziła podziw wśród mężczyzn i zamęt wśród kadry SS. Opowiadała mi o niej Maria Kowalska, jedna z tych warszawianek. Ich liderka, od razu po otrzymaniu pasiaków, zaordynowała im, że skoro są warszawiankami, muszą o siebie zadbać. Z dołu sukienek wydarły paski materiału, którymi można było ścisnąć się w talii, tu skróciły spódnicę, tam wytaliowały, powymieniały się rozmiarami.
Wspominasz o obozowych problemach z kobiecą fizjologią. Wiele relacji z czasów wojny mówi o zatrzymaniu menstruacji. Czy u wielu kobiet w obozach utrzymywał się okres? Jak bardzo je to naznaczało i jak bardzo było to dla nich niebezpieczne?
- Więźniarki najczęściej brzydziły się swoim krwawieniem. Widziały się wówczas jako jeszcze brudniejsze, bardziej skażone, jeszcze bardziej potworne niż na co dzień się czuły. Te, którym warunki obozowe wstrzymały biologiczny zegar, najczęściej więc odczuwały ulgę. Ale też obawiały się, czy okres wróci, czy będą mogły być matkami. Więźniarki wspomniają, że niezależnie od religii modliły się wszystkie wieczorem o to samo – żeby nie dotknęła ich niepłodność.
Menstruacja w obozie bywała dla kobiet udręką, ale bywała także ratunkiem. Uratowała Lucille Eichengreen przed gwałtem w jednym z podobozów Neuengamme. Pewnego dnia znalazła tam apaszkę. Ukryła ją między nogami. Tego samego dnia esesman próbował ją zgwałcić. Złapał za krocze i wyczuł apaszkę. Wykrzyknął: "Ty brudna, bezużyteczna ku..o, ty krwawisz!”. I zrezygnował.
W kilku miejscach wspominasz o seksualnych podtekstach wielu relacji: niemal erotycznej fascynacji figurą SS-mana, strażniczkami wchodzącymi w popkulturową rolę dominy czy uprzywilejowanej, w okrutnie przewrotny sposób, pozycji kobiet pracujących w obozowych domach publicznych. Na ile ta sfera była ważna w obozach, jak bardzo była jawna? Czy da się o niej dziś mówić w oderwaniu od późniejszych pornograficznych kontekstów?
- Starałam się pokazać jak historyczne "tam i wtedy" wchodzi w dialog z pamięcią, powojennym "tu i teraz". Najczęściej niestety tego dialogu nie ma. Jest fantazja, często perwersyjna, albo przemilczanie. Niewiele realnej prawdy historycznej, wiele konfabulacji. To paradoks – wydaje się, że skoro jest to najdelikatniejsza ze sfer, powinna być traktowana z czułością i uwagą. Tymczasem to tutaj jest najwięcej krzywdzących czarno-białych podziałów, stereotypów, wstydu.
Trzeba odróżnić seksualizowanie kostiumów tego historycznego czasu od studiowania seksualności w obozach koncentracyjnych. To pierwsze kultura i popkultura robi od dekad, używając mundurów SS czy strażniczek, to drugie wciąż jest tabu.
Odzyskiwanie tej części historii to dopiero kwestia ostatnich lat i prac takich badaczek i badaczy jak Joanna Ostrowska, zajmująca się przymusową pracą seksualną w czasie drugiej wojny światowej, jak również innymi dwoma ważnymi tematami, pomijanymi przez główny nurt narracji – lesbijkami i homoseksualistami w obozach.
Można mówić i wręcz trzeba mówić o ciele i seksualności w obozach po to, żeby nie powstawały potem powieści w rodzaju "Domu lalek" czy popularnego dziś nurtu "romansów obozowych" w poetyce "Tatuażysty z Auschwitz". Jak to jest, że tak łatwo przychodzi nam czytanie o fantazjach na temat czyjejś obozowej cielesności, a tak trudno wysłuchać Ocalonych?
W mówieniu o seksualności w obozie nie ma nic z pornografizacji – chyba że dzieje się ona w głowie słuchacza - to jedna z wielu dziedzin życia poddana obozowym regulacjom. Jest w tej opowieści gwałt, okrucieństwo, upokorzenie, deprawacja, systemowa udręka, ale jest też miejsce na wyzwolenie, ocalenie, nadzieję. Jak w tej scenie seksu w latrynie, którą opisuję w książce. Dla jednych to było najgorsze upodlenie. Dla innych było to chwilowe wymknięcie się logice obozu. Wolność.