Maciej Jarkowiec , 30 kwietnia 2021

"Rewolwer obok Biblii. W co wierzy Ameryka"

Członkowie Ku Klux Klanu / fot. Tom Kidd, East News

Podróż przez Amerykę jest ciągłym zdumieniem – uważa Maciej Jarkowiec, autor książki "Rewolwer obok Biblii. W co wierzy Ameryka". Ze statku angielskiej ekspedycji kolonialnej z XVI wieku zabiera nas w podróż trwającą aż do prezydentury Trumpa, z niewolniczego Południa do Waszyngtonu Lincolna, od Kolorado z największą legalną uprawą konopi na planecie po kosmopolityczny Nowy Jork i Dolinę Krzemową, gdzie już dziś można kupić wieczne życie.

Fragmenty książki publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Agora.

Memphis, Tennessee

Słońce wschodziło nad autostradą, słyszałem jej huk za brudną szybą. Economy Motel, przy drodze międzystanowej nr 22, godzinę jazdy od Memphis, 50 dolarów za noc, najtaniej.

Pokój śmierdział szczynami, na poplamioną czarno-zieloną wykładzinę wysikał się jakiś pies albo człowiek.

Przykryłem to miejsce kapą, też była brudna, pełna dziur po petach. Motel bez okien, tylko szyba, nie do otwarcia. Popatrzyłem na sterczące pod niebo szyldy innych moteli, fast foodów, stacji.

Znajomy malarz z Birmingham w Alabamie powiedział mi kiedyś: – McDonaldy przy autostradzie to jedyne, co nas w Ameryce łączy. Są dla nas jak łaźnie przy rzymskim dukcie.

Amerykańskie kino, owszem, bywa oszustwem, ale w prawdziwych dekoracjach. Istnieją te motele, te jadłodajnie, te samochody, ci samotni ludzie. Ich historie też istnieją, tylko najczęściej nie mają dobrych zakończeń. Nie mają dobrych dialogów, nie mają nawet tak wspaniałych awantur, strzelania, krwi.

Mają nudę, otyłość, bolące plecy, Biblię w szufladzie pod telewizorem, jak tu, w Economy Motel.

Mają tęsknotę schowaną za drzwiami motelowych kanciap recepcjonistów. Zapachy ich hinduskich obiadów. Ich kapcie albo bose stopy na wytartej wykładzinie. Tęsknotę Meksykanów zajeżdżających pod motel o szóstej trzydzieści rano furgonem pełnym narzędzi i zabierających się do roboty przy remoncie pokoi.

Maciej Jarkowiec, autor książki "Rewolwer obok Biblii. W co wierzy Ameryka"

Maciej Jarkowiec, autor książki "Rewolwer obok Biblii. W co wierzy Ameryka"

Autor: Marek Szczepański

Źródło: Materiały prasowe

Z małego radyjka meksykańska muzyka. Zatankowałem, zjadłem hot doga na śniadanie, wziąłem duży kubek kawy i pojechałem do Memphis.

Zaparkowałem przy pustawym skwerze, gdzie stała spłowiała tablica informująca, że w maju 1866 roku, kilka miesięcy po zniesieniu niewolnictwa, biali sąsiedzi zaczęli tu ścigać i zabijać czarnych. Palić ich domy. Zginęło czterdzieści sześć osób.


Poranek 4 marca 1968 roku Martin Luther King spędził w pokoju 306.

Lunch zjadł w motelowej stołówce. Później znów zaszył się u siebie, pracował, przyjmował wizyty.

Towarzyszyli mu najbliżsi współpracownicy i brat A.D. Kingowie zadzwonili do rodziców. Około piątej po południu przyszedł pastor Andrew Young, jeden z powierników dr. Kinga. King ze śmiechem zdzielił go poduszką, karcąc za spóźnienie.

Kilka chwil po szóstej King wyszedł na werandę przed drzwiami pokoju, gotowy wyruszyć na kolację. Stał pośród przyjaciół oparty o balustradę, miał na sobie czarny garnitur. Był w dobrym nastroju, żartował.

Kula nadleciała z góry, z wyższego piętra czynszówki po przeciwnej stronie ulicy, wpadła przez policzek, przeszła przez szyję, roztrzaskując kręgosłup.

King padł. Godzinę później lekarze ze szpitala św. Józefa ogłosili, że nie żyje.

Kilka miesięcy później James Earl Ray – złodziej, recydywista, zbieg, wolontariusz w czasie prezydenckiej kampanii obrońcy segregacji gubernatora Alabamy George’a Wallace’a – przyznał się do zamachu i został skazany na dziewięćdziesiąt dziewięć lat więzienia.

Gdy wyszedłem z muzeum, spotkałem Jacqueline Smith, która od trzydziestu pięciu lat prowadzi protest po drugiej stronie ulicy.

Chciałaby, aby w motelu było schronisko dla biednych. Tego pragnąłby dr King – twierdzi. Muzeum nie wypełnia misji pastora, jaką były równość i zlikwidowanie biedy. Przecież przyjechał do Memphis w związku ze strajkiem pracowników służb oczyszczania miasta. Chcieli podwyżek i godnego życia.

W muzeum wiszą ich znoszone ubrania robocze.

– A sprawiedliwości i godnego życia jak nie było, tak nie ma – powiedziała Jacqueline. Wydawała się krucha, z głową owiniętą czarną chustą. Widziałem tylko jej oczy.

– Kiedyś ta ulica należała do czarnych. A teraz? Knajpy dla turystów, mieszkania dla białych. Czynsze wysokie. Czarni, jak zawsze, muszą iść gdzie indziej.

– Czy pani protest przynosi jakiś skutek? – zapytałem.

– Jestem tu – odpowiedziała.

Money, Missisipi

Komary cięły nawet przez dżinsy. Było wilgotno i płasko, niezazielenione jeszcze, szarobure pola ciągnęły się po horyzont.

Żeby tu dotrzeć z Memphis, jechałem kilka godzin bocznymi drogami. W oddali widziałem wielkie maszyny rolnicze.

Jak potwory zamiast ludzi. Kraj martwej ciszy, martwego powietrza, martwej wody. Kiedyś było tu życie. Można wyobrażać sobie krainę sprzed mechanizacji: zaludnione pola, pełne gwaru wsie i miasteczka, w których ludzie modlili się w licznych kościołach, chodzili do szkół, na zakupy do sklepu za rogiem, kochali się w zacisznych sypialniach schludnych domów przy dźwiękach cykad za oknami.

Noce były gwieździste i gorące, dobre jak słodka czarna kawa.

Ale nie było takiego kraju. Były bicz, nienawiść, strach.

Deltę Missisipi, obszar 3 tysięcy kilometrów kwadratowych między rzekami Missisipi i Yazoo, nazywają jądrem Południa.

Tu były największe plantacje bawełny. Tu sprowadzano najwięcej niewolników. Tutaj kwitły idee niepodległej Konfederacji. Tu żył przywódca secesjonistów Jefferson Davis.

Niewolnictwo uważał za wypełnienie woli Boga – przez niewolniczą pracę cywilizowano i chrystianizowano miliony dzikich Afrykanów.

21 sierpnia 1955 roku do mieściny Money w Delcie przybył z Chicago czternastoletni Emmett Till. W metropolii chłopak wychowywał się z mamą i babką – jego ojciec nie wrócił z frontu w Europie.

Emmett był duszą towarzystwa. Nosił poliestrowe spodnie i buty na wysokim kauczuku. Tańczył
bebop. Do każdego zdjęcia uśmiechał się od ucha do ucha. Latem 1955 roku do Chicago przyjechał z Missisipi kuzyn matki i zaoferował, że zabierze Emmetta na wakacje.

Mama, która wywędrowała z Południa jako dziecko, odprawiła syna na peronie dworca:

– Do białych zwracasz się "Tak, proszę pana, tak, proszę pani". Jeśli widzisz, że biała kobieta zbliża się chodnikiem, przechodzisz na drugą stronę. Nigdy nie podnosisz na nią wzroku.

Wręczyła mu pamiątkę po ojcu: srebrny sygnet z inicjałami.

Chwalił się nim, gdy przyjechał do Money. Miejscowym dzieciakom pokazywał też zdjęcia z Chicago, na których stał obok białych dziewczyn.

Rok wcześniej Sąd Najwyższy zniósł segregację w szkołach, ale lokalne władze na Południu ignorowały decyzję. Jedno z hrabstw w Wirginii zamknęło wszystkie szkoły, aby uniknąć integracji. Trwała mobilizacja w szeregach Ku Klux Klanu.

Tydzień przed przyjazdem Tilla do Missisipi, w Brookhaven, oddalonym o 160 mil od Money, w biały dzień zastrzelono afroamerykańskiego działacza Lamara Smitha.

Trzy dni po przybyciu do Money Emmett Till wszedł do sklepu prowadzonego przez młode białe małżeństwo Roya i Carolyn Bryantów. Tamtego dnia Carolyn pracowała w sklepie sama. Emmett kupił gumy do żucia za dwa centy. Według niektórych relacji gwizdnął zaczepnie do Carolyn. Według innych jedynie się uśmiechnął.

Źródło: Materiały prasowe

Sklepu Bryantów już nie ma. Tylko mur zarośnięty winoroślą z ostrzeżeniem, żeby się nie zbliżać.

Zajrzałem przez szybę nieczynnego od kilkudziesięciu lat sklepiku stojącego obok. Stara lada, kasa, lodówka, metalowa skrzynka po coca-coli. Zegar zatrzymany za dwadzieścia dziesiąta.

Dalej przy drodze tablice upamiętniające Emmetta Tilla. Podziurawione kulami. Gdy postawią nową, znów ktoś wyciąga rewolwer z szuflady nocnej szafki, jedzie nad rzekę i strzela.

Pod tablicę podjechał na rowerze Bill Bowman, żylasty siedemdziesięcioczterolatek. Gdy zginął Emmett, Bill miał jedenaście lat. Bawił się z białymi kolegami gdzieś nieopodal.

– Dlaczego to się stało? – zapytałem.

– To byli źli ludzie. Wszyscy się ich bali, biali też. Poderżnęliby gardło każdemu.

W ciągu kilkunastu godzin po wizycie Emmetta Tilla w sklepie w Money urosła plotka o młodym czarnym z Chicago, który przystawiał się do białej, zamężnej kobiety.

Gdy kilka dni później Roy Bryant wrócił z Teksasu, z przyrodnim bratem Johnem Milamem wsiedli do zielonego chevroleta i ruszyli szukać chłopca. O trzeciej nad ranem zajechali pod chatę jego wuja, pastora Mose’a Wrighta, położoną samotnie wśród pól trzy mile od miasta. Uderzyli w drzwi.

Gdy Wright otworzył, zapytali:

– Kaznodziejo, masz u siebie chłopaka z Chicago?

– Tak, proszę pana.

– Chcemy z nim mówić.

W dwuizbowym domu spało ośmioro ludzi, Emmett dzielił pryczę z kuzynem. Biali obudzili chłopców, świecąc im latarką w twarze. Bryant wymierzył do Emmetta z colta. Kazali mu się ubrać i wyprowadzili przed dom. Wright chciał im zapłacić, żeby zostawili chłopca w spokoju.

– Wracajcie spać, czarnuchy – powiedział jeden z białych.

Posadzili chłopaka w zielonym chevrolecie i odjechali.

Zapytałem Billa Bowmana, jak dzisiaj dogadują się tutaj biali z czarnymi.

– Myślisz tak, jak nauczyli cię matka i ojciec – odpowiedział. – Jak ich nauczyli rodzice, dziadkowie i pradziadkowie.

Niektórzy, gdy dorosną, zaczynają myśleć po swojemu. Ale nie wszyscy. Na skraju Money odwiedziłem Roberta McGee. Urodził się dwa lata przed zabójstwem Tilla. Jego rodzina mieszka tu od pięciu pokoleń. Jako jedna z niewielu nie wyjechała w czasie Wielkiej Migracji.

Staliśmy za domem, nad rzeką Tallahatchie. Sunęła powoli, jasnobrązowa, zmęczona jak upalna noc. Cięły komary. Robert powiedział:

– Wtedy wszyscy bali się Klanu. Biali też. Ława przysięgłych była zastraszona. Ale po procesie ludzie nie chcieli tu morderców. Bryant z Milamem musieli wyjechać.

– Jak się panu tutaj żyje?

– Dobrze. Ludzie się szanują. Klan nadal istnieje, nieraz nawet zrobią jakąś demonstrację. Ale nikt się ich nie boi. Nikogo nie zaatakują, bo wiedzą, że czarni będą się bronić i żestanie w ich obronie wielu białych.

Dwa razy przejechał pikap i za każdym razem zamachała ku nam biała dłoń.

Wtedy, w sierpniu 1955 roku, Bryant i Milam związali Emmetta Tilla na tylnej kanapie chevroleta. Pojechali do domu Milama w Glendorze oddalonej 17 mil od Money.

Przejechałem przez tory, przez które oni musieli przejechać. Dojechałem do Glendory.

Wepchnęli go wtedy do szopy i zaczęli bić. Milam okładał chłopaka po głowie kolbą colta. Emmett stracił przytomność. Wrzucili go z powrotem do auta. Pojechali do pobliskiej odziarniarni bawełny.

W osadzie żyją dziś tylko Afroamerykanie. Jest sklepik, bar, zapach wódki i marihuany,małe, wyschnięte domy zarośnięte wysoką trawą. Ludzie serdeczni, powiedzieli, jak dalej jechać, niczego ode mnie nie chcieli, o nic nie pytali.

Zbierało się na deszcz. Odziarniarnia stała samotnie, szara buda wielkości stodoły pośród chwastów.
Kiedyś było w niej muzeum Emmetta Tilla, ale nikt go nie zwiedzał, więc zostało zamknięte.

Bryant z Milamem wynieśli stąd trzydziestokilogramowy wentylator. Świtało. Ruszyli nad rzekę Tallahatchie, do miejsca, gdzie Milam zwykł polować na wiewiórki. Emmett odzyskał przytomność.

Wsiadłem do auta i pojechałem pod dom pani Tribbles, wdowy po jednym z przysięgłych, którzy decydowali o losie zabójców. Ceglana willa stała między bagniskiem a rzeką, wśród gęstej zieleni. W ogrodzie rosły niskie płaczące dęby, jak w Selmie.

Trawnik był równo przystrzyżony, we wiacie zaparkowany złoty oldsmobile z lat 90. Przez szyby werandy widziałem wiklinowe meble, łóżko w białej pościeli i otwartą książkę na stoliku
nocnym.

Czysto i przytulnie, paliła się lampka. Słyszałem telewizor i szuranie kapci pani Tribbles. Dostrzegłem cień jej postaci. Pukałem z różnych stron, w okna i drzwi. Wołałem:– Pani Tribbles!

Chciałem zapytać, czy według niej Bryant i Milam zasłużyli na karę. Ale nie otworzyła. Być może ma słaby słuch albo z zasady nie otwiera obcym.

Oni wtedy wywlekli Emmetta z samochodu i kazali mu się rozebrać.

– Dalej myślisz, że jesteś tak dobry jak my? – zapytał go Milam.

– Jasne.

– Miałeś białe kobiety?

– Jasne.

Milam podniósł colta i pociągnął za spust. Trafił chłopaka w głowę, tuż obok ucha. Przywiązali mu do szyi wentylator kawałkiem drutu kolczastego i wrzucili do rzeki.

Pytanie, które chciałbym zadać Emmettowi Tillowi.

Czy zdawał sobie sprawę, że odpowiadając białym twierdząco na każde pytanie, skazuje się na śmierć?

Proces, 1955

Roy Bryant i John Milam są sądzeni w oddalonym 60 mil od Money Sumner. Lokalne hotele nie przyjmują Afroamerykanów przybywających na proces z całego Południa. Ława przysięgłych w całości składa się z białych mężczyzn, plantatorów bawełny. Niektórzy popijają piwo w czasie rozprawy.

Większość członków publiczności to również biali mężczyźni ubrani w białe koszule. Wielu przychodzi na salę sądową pod bronią.

W pierwszym rzędzie siedzi jedna z nielicznych kobiet – Carolyn Bryant, do której tamtego dnia uśmiechnął się Emmett Till. Na kolanach ma dwóch kilkuletnich synów.

Choć na palcu ofiary był sygnet z inicjałami ojca Emmetta Tilla, przysięgli przyjmują argument obrony o tym, że ciała znalezionego u brzegu rzeki Tallahatchie nie dało się zidentyfikować.

Oskarżeni zostają uniewinnieni. Rozradowani znajomi klepią Johna Milama po łysej głowie.

Roy i Carolyn Bryantowie całują się przed obiektywami fotoreporterów.

Rok później w wywiadzie dla magazynu "Look" John Milam przyznaje, że zamordowali z bratem Emmetta Tilla. Tłumaczy, że chcieli jedynie dać mu nauczkę, ale chłopak, choć bili go z całych sił, powtarzał, że się ich nie boi.

– Więc co mieliśmy zrobić? – mówi Milam. – Ja nawet lubię czarnuchów, wiem, jak ich wytresować. Postanowiłem, że trzeba dać im przykład. Żeby wiedzieli, gdzie jest ich miejsce i kto tu u nas rządzi.

W 2005 roku Senat USA przyjmuje rezolucję, w której przeprasza za erę linczów. Trzynastu senatorów z Południa nie podpisuje się pod dokumentem, w tym obaj przedstawiciele
Missisipi.

Montgomery, Alabama

Gdy przyjechałem w niedzielę wielkanocną, miasto leżało nieruchome, zalane porannym słońcem. W centrum są tylko banki i budynki władz stanowych, w weekend panuje pustka.

Przed wojną domową działało tu więcej składów niewolników niż firm i hoteli – przeczytałem na pamiątkowej tablicy. Na prowadzącej do stanowego Kapitolu Dexter Avenue poza mną nie było nikogo.

Stanąłem na przystanku autobusowym pod nieczynnym od dawna domem towarowym, w którym Rosa Parks pracowała jako krawcowa.

1 grudnia 1955 roku, trzy miesiące po zamordowaniu Emmetta Tilla, wyszła z pracy, wsiadła do autobusu i zajęła miejsce w sektorze dla czarnych. Gdy autobus się zapełnił, kierowca przesunął znak "Kolorowi" do tyłu i zażądał, aby czworo Afroamerykanów ustąpiło miejsca białym.

Rosa Parks odmówiła. Została aresztowana.

Podobnie jak miliony Amerykanów widziała w gazecie zdjęcie Emmetta w otwartej trumnie ze zmasakrowaną głową.

"Myślałam o nim i nie mogłam się ruszyć" – wspomni po latach. Jej protest dał iskrę rewolucji, która w następnej dekadzie zakończyła segregację.

Przeszedłem pod Kapitol. W schodach ciągle tkwi złota gwiazda wmurowana tam przez związaną z Ku Klux Klanem organizację Córki Konfederacji na pamiątkę zaprzysiężenia secesjonistycznego prezydenta Jeffersona Davisa.

Kawałek dalej, w willi, gdzie mieszkał Davis, nazywanej Białym Domem Południa, jest muzeum. Powiewa sztandar Konfederacji.

W kościele episkopalnym św. Jana kilka chwil przed świątecznym nabożeństwem zagadnąłem pastora Roberta Wisniewskiego: – Biali i czarni wierzą w tego samego Boga. Dlaczego jedni mordowali drugich?

– Biali przeinaczyli naukę Jezusa – wyjaśnił. – Nasza demoralizacja była tak wielka, że zaprzęgliśmy Biblię do usprawiedliwienia niewolnictwa.

W kościele nie dostrzegłem żadnych Afroamerykanów.

– Godzina nabożeństwa pozostaje na Południu godziną segregacji – wyjaśnił Wisniewski.

Kilka przecznic dalej stoi kościół baptystów, w którym w latach 50. kazania głosił Martin Luther King. Dziś jego miejsce zajmuje pastor Cromwell Handy. Duży facet z drobnym wąsikiem i brzuszkiem pod białą szatą. W kościele migał krzyż z wypalających się jarzeniówek.

Pastor zaprowadził mnie do wyłożonego boazerią biura w piwnicy. Na ścianie wisiały zdjęcia dr. Kinga: z dziećmi, z obezwładniającą go policją, z podobizną Mahatmy Gandhiego za plecami.

Pastor usiadł w starym fotelu obrotowym z czerwonej skóry, w którym siadywał dr King, przy biurku dr. Kinga, z portretem dr. Kinga za plecami, wiszącym w miejscu, w którym King miał portret Gandhiego.

– Dziś otwarty rasizm na Południu zdarza się rzadko – powiedział Handy. – Kryje się w domach. Nieraz ujawnia się w pracy, gdzie czarny ma utrudniony awans, albo na rynku mieszkaniowym, gdy trudniej mu coś wynająć. Wiem, że to zabrzmi źle, ale dr King musiał umrzeć. Jak Jezus. Gdyby żył, kraj nie osiągnąłby tyle przez pięćdziesiąt lat. Jego śmierć jeszcze bardziej natchnęła nas do walki.

W marcu 1965 roku marsz z Selmy po trzech dniach dotarł do Montgomery. King przemówił do tłumów spod Kapitolu, stojąc na złotej gwieździe Ku Klux Klanu.

– Łuk historii jest długi, ale zgina się w kierunku sprawiedliwości – zawołał.

Pół wieku później Barack Obama zlecił utkać to zdanie na chodniku w Gabinecie Owalnym Białego Domu.

Zapytałem pastora Handy’ego o przyszłość.

– Jestem optymistą – stwierdził. – Proszę spojrzeć na tych wszystkich nowych działaczy – czarnych i latynoskich, i z innych mniejszości – którzy dostali się do Kongresu. Na rosnącą liczbę kobiet w polityce. Na młodych, którzy akceptują różnorodność. Wkrótce zaleje nas fala pozytywnych zmian, zobaczy pan. Z nienawiścią jest jak z żarówką – najjaśniej świeci chwilę przed wypaleniem.