Dean Koontz , 30 kwietnia 2020

Wuhan-400. Fikcja mocno niepokojąca

Getty Images

Prorok. Fani Deana Koontza nie mają wątpliwości, że amerykański pisarz zasługuje na to miano. Bo kto, jak nie wizjoner już blisko 40 lat temu mógł według nich przewidzieć, co za sprawą wirusa stanie się ze światem w 2020 roku.

Na swoim koncie Dean Koontz ma ponad sto książek. Większość z nich to thrillery i horrory, z których kilka doczekało się ekranizacji.

Tymczasem w ostatnich tygodniach zdawać by się mogło, że Koontz to autor jednego tytułu i jednej książki – „Oczy ciemności” („The Eyes of Darkness”), którą wydał w 1981 roku pod pseudonimem Leigh Nichols.

Do wytłumaczenia tego fenomenu wystarczyłoby właściwie tylko jedno zawarte w niej zdanie: „Wuhan-400 można zarazić się lub zostać nosicielami w 4 godziny po pierwszym kontakcie z wirusem. Po zarażeniu nikt nie przeżyje dłużej niż dobę. Większość umiera w ciągu pierwszych 12 godzin”.

Gdy ten i inne fragmenty „Oczu ciemności” zaczęły pojawiać się w internecie z dopiskami: „ON wiedział”, zainteresowanie książką Amerykanina gwałtownie wzrosło.

Równocześnie zaczęła się dyskusja na temat różnic pomiędzy książkowym Wuhan-400 a prawdziwym koronawirusem.

Dyskusja ciekawa, bo dowiadujemy się z niej wielu interesujących rzeczy o obecnej pandemii, ale prowadząca donikąd. Tak zazwyczaj bywa, gdy na czynniki pierwsze rozbierana jest fikcja literacka.

Książka Koontza uzmysławia nam za to, jak krucha jest nasza cywilizacja.

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Albatros publikujemy rozdział „Oczu ciemności”, w który występuje Wuhan-400.

Dean Koontz

Dean Koontz

Autor: Allen J. Schaben

Źródło: Getty Images

Wirus Wuhan-400

(...) Tina przygotowywała Danny’ego do wyjścia z więzienia. Kolejno zdejmowała elektrody przyklejone taśmą samoprzylepną do jego głowy i tułowia. Gdy ostrożnie oderwała pierwszą, chłopiec jęknął, a ona się skrzywiła, widząc mocno podrażnioną skórę.

Nikt nie zadał sobie trudu, żeby zabezpieczyć go przed takimi urazami. Podczas gdy ona zajmowała się Dannym, Elliot wypytywał Carla Dombeya.

– Co się tutaj dzieje? Badania wojskowe?

– Tak – odparł naukowiec.

– Nad bronią biologiczną?

– I chemiczną. Przeprowadzamy eksperymenty z re kombinacją DNA. W tej chwili pracujemy nad trzydziestoma, czterdziestoma projektami jednocześnie.

– Myślałem, że rząd Stanów Zjednoczonych dawno temu wycofał nas z wyścigu badań nad bronią chemiczną i biologiczną.

– To tylko mydlenie oczu społeczeństwu – powiedział Dombey. – Dla poprawienia wizerunku polityków.

W rzeczywistości prace wciąż trwają. Nie ma innego wyjścia.Ten ośrodek jest jedynym tego rodzaju, jakie posiadamy. Chińczycy mają takie trzy. Rosjanie, obecnie niby nasi przyjaciele, pracują nad rozwojem broni bakteriologicznej, nad nowymi, coraz bardziej zjadliwymi szczepami wirusów, ponieważ są spłukani, a coś takiego jest znacznie tańsze niż rozwijanie innych rodzajów broni.

Irak realizuje projekt rozwoju broni biochemicznej, a także Libia… i Bóg jeden wie, kto jeszcze. Wielu ludzi na całym świecie popiera takie działania.
Nie widzą w tym niczego niemoralnego. Jeśli któreś z tych państw uzna, że stworzyło fantastycznego nowego wirusa, przed którym nie mamy szans się obronić, użyje go przeciwko nam bez chwili wahania.

– Ale jeśli próba dotrzymania kroku Chińczykom, Rosjanom albo Irakijczykom doprowadza do sytuacji, w której niewinne dziecko jest traktowane gorzej niż królik doświadczalny, to czy sami też nie jesteśmy potwora mi? Czy z powodu lęków przed wrogami nie stajemy się do nich podobni? I czy nie jest to tylko inny sposób na przegranie wojny?

Dombey pokiwał głową. Gładząc końce wąsów, podjął:

– Właśnie z takimi pytaniami zmagałem się od chwili, gdy Danny wpadł w tryby tej bezdusznej machiny. Problem polega na tym, że kilku obłąkańców pociąga taka praca ze względu na jej tajny charakter i na to, że wy nalezienie broni zdolnej zabić miliony ludzi naprawdę daje człowiekowi poczucie władzy.

Dlatego angażują się w to megalomani pokroju Tamaguchiego. Tacy ludzie jak obecny tu Aaron Zachariah. Wykorzystują swoją władzę, wypaczają ideały, którymi powinni się kierować. Nie ma możliwości, żeby odsiać wszystkich nawiedzonych.

Ale jeśli zamkniemy laboratoria, jeśli zaprzestaniemy tego rodzaju badań tylko z obawy, że ludzie tacy jak Tamaguchi dorwą się do władzy, to nasi wrogowie wyprzedzą nas tak bardzo, że nie będziemy mieć szans na przetrwa‑ nie. Przypuszczam, że musimy się nauczyć żyć z mniejszym złem.

Źródło: Materiały prasowe

Tina zajęła się elektrodą na szyi Danny’ego; ostrożnie odklejała taśmę od skóry. Chłopiec wciąż przywierał do swojej mamy, wpatrując się w doktora.

– Nie interesują mnie filozoficzne czy moralne aspekty wojny biologicznej – powiedziała. – W tej chwili chcę wiedzieć, jak Danny się tu znalazł.

– Żeby to wyjaśnić, muszę cofnąć się o dwadzieścia miesięcy – powiedział Dombey. – Mniej więcej w tym czasie chiński naukowiec Li Chen uciekł do Stanów Zjednoczonych, wywożąc ze swojego kraju dyskietkę, która zawierała dane dotyczące najważniejszej, najbardziej niebezpiecznej broni biologicznej powstałej w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Nazwali ją wuhan-czterysta, ponieważ została opracowana w laboratoriach RDNA zlokalizowanych pod miastem Wuhan. Był to czterechsetny zdolny do życia szczep wirusa stworzony w tym ośrodku badawczym.

Popatrzył na Danny’ego i kontynuował: – Wuhan-czterysta jest bronią doskonałą. Zaraża tylko ludzi. Żadne inne stworzenia nie mogą go przenosić. Podobnie jak kiła nie może przetrwać poza organizmem człowieka dłużej niż minutę, co oznacza, że w przeciwieństwie do wąglika czy innych zjadliwych mikroorganizmów nie skaża przedmiotów ani całych terenów.

Ginie zaraz po śmierci nosiciela, gdy tylko temperatura zwłok spada poniżej trzydziestu stopni. Dostrzegacie zalety?

Tina była zbyt zajęta synem, żeby myśleć o słowach Carla Dombeya, ale Elliot doskonale wiedział, o co mu chodzi.

– Jeśli dobrze rozumiem, Chińczycy mogliby użyć tego wirusa do unicestwienia jakiegoś miasta albo kraju, a później wkroczyć i zająć dany obszar bez konieczności przeprowadzania trudnej i kosztownej dekontaminacji.

– Zgadza się – potwierdził Dombey. – I wuhan-czterysta ma inne, równie ważne zalety w porównaniu z większością wirusów. Przede wszystkim człowiek zaraża innych już po czterech godzinach od chwili kontaktu z wirusem.

To niewiarygodnie krótki okres inkubacji. Zainfekowana osoba żyje nie dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Większość umiera przed upływem dwunastu. Wuhan­czterysta jest gorszy niż afrykańska ebola, bez porównania gorszy.

Śmiertelność w jego przypadku wynosi sto procent. Nikt zarażony nie ma szansy przeżyć. Chińczycy przetestowali to na Bóg jeden wie ilu więźniach politycznych. Nie opracowali szczepionki, nie zdołali wyizolować skutecznych przeciwciał.

Wirus migruje do pnia mózgu i tam zaczyna wydzielać toksynę, która dosłownie trawi tkankę mózgową tak, jak kwas akumulatorowy rozpuszcza bawełnę. Niszczy część mózgu odpowiedzialną za autonomiczne funkcje organizmu. Serce, płuca i inne narządy przestają działać, organizm po prostu się wyłącza.

– I Danny pokonał tę chorobę? – nie mógł uwierzyć Elliot.

– Tak. O ile wiemy, jako jedyny.

Tina ściągnęła z łóżka koc i złożyła go na pół, żeby opatulić nim syna na drogę do explorera.

Oderwała od niego spojrzenie i zwróciła się do Dombeya: – Ale jak doszło do tego, że został zainfekowany?

– To był wypadek.

– Zawsze się tak mówi.

Mniej więcej w tym czasie chiński naukowiec Li Chen uciekł do Stanów Zjednoczonych, wywożąc ze swojego kraju dyskietkę, która zawierała dane dotyczące najważniejszej, najbardziej niebezpiecznej broni biologicznej powstałej w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Nazwali ją wuhan-czterysta, ponieważ została opracowana w laboratoriach RDNA zlokalizowanych pod miastem Wuhan.

– Tym razem to prawda – zapewnił ich Dombey. – Li Chen, który wykradł dane o wuhanie-czterysta, został przywieziony tutaj. Natychmiast rozpoczęliśmy współpracę, próbując stworzyć wierną replikę wirusa. Udało nam się to stosunkowo szybko. Następnie rozpoczęliśmy badania mające na celu znalezienie czegoś, co pozwoli nam przejąć nad nim kontrolę.

– I ktoś okazał się nieostrożny – wtrącił Elliot.

– Gorzej. Nieostrożny i głupi. Prawie trzynaście miesięcy temu, kiedy Danny z innymi chłopcami był na zimowej wycieczce survivalowej, jeden z naszych naukowców, popieprzony kutas Larry Bollinger, przypadkowo się zakaził, gdy pewnego ranka sam pracował w laboratorium.

Danny ścisnął dłoń mamy, a ona pogłaskała chłopca po głowie, żeby go uspokoić.

– Przecież musicie mieć zabezpieczenia, ściśle określone procedury na wypadek…

– Oczywiście – wszedł jej w słowo naukowiec. – Szkolą nas od pierwszego dnia. W wypadku zainfekowania uruchamiasz alarm. Natychmiast. Później odcinasz laboratorium od reszty kompleksu. Jeśli jest w nim izolatka, przechodzisz do niej i zamykasz za sobą drzwi. Wtedy do laboratorium wkracza ekipa dekontaminacyjna, żeby posprzątać zrobiony przez ciebie bałagan.

Jeśli zaraziłeś się czymś uleczalnym, będą cię kurować. Jeśli to coś nieuleczalnego… możesz liczyć na dożywotnią opiekę w izolatce. Między innymi właśnie z tego powodu tyle zarabiamy. Mamy wysoki dodatek za pracę w niebezpiecznych warunkach. Ryzyko jest wpisane w tę robotę.

– Tylko że ten Larry Bollinger widział to inaczej – skomentowała z goryczą Tina. Miała kłopot z okręceniem syna kocem, bo nie chciał jej puścić. W końcu uśmiechami, słowami otuchy i pocałunkami zdołała go nakłonić, żeby opuścił wychudłe ręce i przycisnął je do tułowia.

– Bollinger pękł. Kompletnie mu odbiło – powiedział Dombey, wyraźnie zażenowany tym, że jeden z kolegów stracił nad sobą panowanie w takich okolicznościach. Zaczął krążyć po laboratorium. – Wiedział, jak szybko wuhan-czterysta zabija swoje ofiary, i po prostu spanikował.

Najwyraźniej sobie wmówił, że zdoła uciec przed infekcją. Bóg świadkiem, właśnie to próbował zrobić. Nie włączył alarmu. Wyszedł z laboratorium, udał się do swojego pokoju, przebrał się i opuścił ośrodek. Nie było go na liście urlopowanych i nie umiał na poczekaniu wymyślić powodu, żeby uzasadnić skorzystanie z range rovera, więc próbował uciec pieszo.

Powiedział strażnikom, że chce przez kilka godzin pochodzić w rakietach śnieżnych. Wielu z nas tak robi. To dobre ćwiczenie i niezły pretekst, żeby na jakiś czas wyrwać się z tej nory na powierzchnię.

Oczywiście Bollingerowi wcale nie chodziło o relaks. Wziął rakiety pod pachę i odszedł, zapewne tą samą drogą, którą tu przybyliście. Zanim dotarł do budki strażnika przy górnej bramie, wspiął się w rakietach śnieżnych na zbocze, okrążył punkt kontrolny, wrócił na drogę i wyrzucił rakiety.

Ochrona je znalazła. Bollinger dotarł do dolnej bramy prawdopodobnie dwie i pół godziny po opuszczeniu obiektu, trzy godziny po zainfekowaniu. Mniej więcej wtedy ktoś wszedł do jego laboratorium, zobaczył na podłodze rozbite probówki z kulturami do hodowli wuhana-czterysta i włączył alarm. Tymczasem Bollinger zdążył się wspiąć na ogrodzenie i mimo drutu kolczastego jakoś je pokonał. Ruszył do drogi, która prowadzi do centrum badań przyrodniczych. Szedł do szosy oddalonej o mniej więcej osiem kilometrów od zjazdu do naszego kompleksu i po przejściu pięciu…

– …wpadł na Jaborskiego i skautów – dopowiedział Elliot.

– I wtedy wszystkich pozarażał – dodała Tina, kończąc owijanie Danny’ego kocem.

– Zgadza się – potwierdził Dombey. – Spotkał się ze skautami jakieś pięć, może pięć i pół godziny po tym, jak został zainfekowany. Był już w tym momencie bardzo zmęczony. Zużył większość sił na wydostanie się poza teren kompleksu i zaczynał odczuwać wczesne symptomy zarażenia.

Wuhan-czterysta jest bronią doskonałą. Zaraża tylko ludzi. Żadne inne stworzenia nie mogą go przenosić. Podobnie jak kiła nie może przetrwać poza organizmem człowieka dłużej niż minutę, co oznacza, że w przeciwieństwie do wąglika czy innych zjadliwych mikroorganizmów nie skaża przedmiotów ani całych terenów.

Miał zawroty głowy i mdłości. Natknął się na wycieczkowiczów, gdy ci po zostawieniu minibusa w zatoczce przy szosie przeszli jakieś pięć kilometrów i skręcili w leśną drogę, żeby stracić z oczu wszelkie ślady cywilizacji i rozbić obóz w głuszy.

Kiedy się dowiedział, że mają środek transportu, próbował ich namówić, żeby zawieźli go do Reno. Odmówili, więc wymyślił historyjkę o koledze, który złamał nogę. Jaborski nie wierzył mu nawet przez chwilę, ale w końcu zaproponował, że go podwiezie do centrum badań przyrodniczych, skąd będzie można zorganizować akcję ratunkową.
Bollinger, któremu oczywiście nie odpowiadało takie rozwiązanie, wpadł w szał. Jaborski i jego zastępca już chcieli go unieszkodliwić, gdy przybyła grupa strażników.

Bollinger rzucił się do ucieczki, a kiedy go dopadli, próbował rozedrzeć skafander ochronny jednego z nich. Byli zmu‑ szeni go zastrzelić.

– Astronauci – odezwał się Danny.

Wszyscy na niego spojrzeli. Kulił się w żółtym kocu na łóżku i drżał, rozpamiętując tamto zdarzenie.

– Astronauci przyszli i nas zabrali.

– Tak – mruknął Dombey. – Pewnie w tych kombinezonach wyglądali trochę jak astronauci. Przywieźli ich tu i zamknęli w izolatkach. Nazajutrz wszyscy nie żyli… z wyjątkiem Danny’ego – Westchnął. – Cóż… resztę już wiecie