Jakub Gończyk , 2 lipca 2020

Zakręcony świat policji

Ślubowanie policjantów (zdjęcie ilustracyjne) / fot. Jacek Bednarczyk, PAP

Byli w radiowozie, gdy usłyszeli: "Panowie, musicie wybrać się na małą wycieczkę". Dwóch żółtodziobów z komendy i ich pierwszy zgon. Jeden z nich po latach napisze: "Pierwsze macanko trupa to jednak wydarzenie".

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Akurat publikujemy fragment książki "Pies". Funkcjonariusz, piszący pod pseudonimem Jakub Gończyk, zabiera czytelników w świat zbrodni i ludzkich tragedii. To również gorzki portret polskiej Policji. Poniższy fragment pochodzi z rozdziału "Pierwszy trup".

"Pierwszy trup"

Początki tej roboty były cudowne: dyżurny odprawiał dwóch postów [posterunkowych – red.] na służbę, że po rejonie zapier… się w patrolu pieszym z telefonem w ręce i odpaloną nawigacją, żeby się nie zgubić. Pilne dotarcie na interwencję? Wykluczone. W naprawdę gardłowej sytuacji ściągano wózek z sąsiedniego rejonu, z bardziej doświadczonymi kolegami. Takie realia.

Byłem wtedy z kumplem z mojego rzutu. Każdy z nas miał jakieś trzy miesiące doświadczenia.

Przychodziło się na szóstą rano, od razu w rejon i do boju. Taaak, do boju… Kombinowaliśmy jak koń pod górę, żeby się gdzieś schować, pojechać z dokumentami do prokuratury lub sądu, ewentualnie dostać interwencję ze spokojnym, dorosłym złodziejem w Biedronce, najlepiej obywatelem Polski, jakoś przetrwać osiem godzin i wrócić do domu.

Źródło: Materiały prasowe

Byle tylko nie trafiło się nic skomplikowanego, byle jakiś obywatel nie zadawał trudnych pytań, byle nie nadziać się na coś, co przerosłoby nasze skromne możliwości.

Robiliśmy za posłańców, listonoszy, taksówkarzy, sprzątaczy auta i wymieniaczy kół. Przynieś, podaj, pozamiataj – wtedy taka rola całkowicie nam odpowiadała. Lepiej, żeby szczeniaki udawały, że coś robią, niż miałyby sobie albo komuś wyrządzić krzywdę.

Pierwsza interwencja tego dnia: puls nam lekko przyspieszył, kiedy usłyszeliśmy nasz kryptonim. Wtedy stacja była naszym zdecydowanym wrogiem. Na szczęście chodziło tylko o dwóch młodych mężczyzn pijących piwo pod oknami wrażliwych mieszkańców, mocno zniesmaczonych ich zachowaniem i miotanymi na prawo i lewo wulgaryzmami.

Po naszym pojawieniu się młodzieńcy trochę się uspokoili. Na wagarach postanowili wypić po piwku, a że rozmawiali o piłce nożnej, a nie o najnowszych trendach w sztuce światowej, to nie używali pięknej polszczyzny i to zapewne zgorszyło obywateli.

Troszkę pyskowali, za to pyskowanie dostali kwit z niewielką kwotą do zapłaty. Udało się wypisać mandat bez większych błędów. Pełen sukces naszej formacji. Do końca zostały trzy godziny. Może już niczego od nas nie będą chcieli? Może uda się gdzieś zaszyć, nie pojawiać się, nie prowokować losu?

W trakcie sporządzania służbowej notatki w notesie – nieszczęsnym relikcie dawnych czasów, jednoznacznie świadczącym o zacofaniu instytucjonalnym i sprzętowym – pojawiło się zgłoszenie spoza naszego rejonu.

Panowie, musicie wybrać się na małą wycieczkę, bo chłopaki mają zatrzymanego, a wyskoczył zgon… na cmentarzu. Kur… mać.

Spojrzeliśmy po sobie: pierwszy zgon w życiu. Co trzeba zrobić? Co ustalić? Jak to ugryźć?

Wbiliśmy adres w nawigację i ahoj, przygodo. W drodze telefon do tamtego dyżurnego: Panie dyżurny, nie wiem, jak to ogarniemy, ale nas tutaj jest dwóch postów, to pierwszy zgon w naszej karierze, zaliczamy debiucik.

Chwila milczenia w słuchawce – zapewne w myślach kur… na chory system, który w ogóle dopuszcza do tego, żeby w rejon szło dwóch żółtodziobów.

W końcu: Spokojnie, jakoś to ogarniemy, poprowadzę was jak po sznurku. Za parę minut wrócą dzielnicowi z jakiegoś spotkania w szkole i pilnie ich wam tam podeślę. Na miejscu porozmawiajcie tylko z osobą, która ujawniła zwłoki, sprawdźcie, czy denat ma jakieś dokumenty, upewnijcie się, czy ma widoczne obrażenia. Ja wzywam lekarza, informuję proroka i montuję technika z dochodzeniowcem.

Zrobiło się trochę spokojnie, ale tylko trochę. Pierwsze macanko trupa to jednak wydarzenie.

Jak się okazało, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Kobieta, która widziała człowieka sprzątającego przy grobie, poszła do domu po narzędzia. Kiedy wróciła po około dwudziestu minutach, facet leżał na ziemi. Próbowała mu pomóc, reanimować, ale to nic nie dało.

Przeszukaliśmy kieszenie denata, uważnie obejrzeliśmy głowę i tułów. Wszystko wskazywało na zgon z przyczyn naturalnych. Przekazaliśmy dane denata dyżurnemu. Po godzinie przyjechała zapłakana córka.

Kolejne wyzwanie, kolejny debiut. Jak tu rozmawiać z takim człowiekiem, przecież żadne słowa nie pomogą.

Powiedzieliśmy, że nam przykro, bo co więcej można wymyślić? Córka wyszlochała, że ojciec przeżył już dwa zawały, że bardzo chorował, ale nienawidził lekarzy i tabletek, więc żył po swojemu. Do dzisiaj.

Przyjechali dzielnicowi: dwóch aspirantów sztabowych. Od razu się zorientowali, że to nasz pierwszy raz, ale życzliwie nas potraktowali.

Jeden wziął nas na stronę i wypytał o ustalenia, podpowiedział, co jeszcze trzeba zrobić, jak napisać notatkę. Wyjaśnił zapłakanej córce, że ponieważ zgon nastąpił w miejscu publicznym, to ciało będzie do dyspozycji proroka. Od razu dał jej wezwanie do niego, złożył kondolencje i odszedł.

Następnie pojawiły się łapiduchy. Zapakowali ciało do czarnego worka i odjechali. Szybko uciekliśmy do radiowozu, żeby nie musieć ponownie rozmawiać z córką.

Niby nic szczególnego, ale pierwszy trup to jednak pierwszy trup. Tego nie zapomni się do końca życia. Każdy kolejny coraz bardziej rozmywa się we wspomnieniach, upodabnia do innych. Ten pierwszy na zawsze zostaje w pamięci.