Marianna Fijewska , 26 lutego 2020

Zaraźliwa psychoza

Prof. Łukasz Święcicki prezentuje przyłbicę do fototerapii, Bartłomiej Zborowski, PAP

Młoda dziewczyna przyłożyła mi nóż do gardła, kazała usiąść na podłodze, po czym zaryglowała wejście. W mieszkaniu panowała prawie całkowita ciemność. Okna były zaklejone gazetami, a jedyne światło dawały rozstawione na podłodze świeczki. Zrozumiałem, że dostałem się do innej, psychotycznej rzeczywistości - opowiada Łukasz Święcicki. Kierownik II Kliniki Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie nigdy nie zapomniał tego dnia.

Gdyby wyobrazić sobie typowego kierownika II Kliniki Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, wyglądałby dokładnie tak jak Łukasz Święcicki. Siwa broda, łysina, profesorskie okrągłe okulary, biały kitel i łagodne, acz przenikliwe spojrzenie. Gdyby wyobrazić sobie typowy gabinet kierownika II Kliniki Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, byłby to gabinet Łukasza Święcickiego – atmosfera intelektualnego skupienia i zapach kawy uwięziony w czterech ścianach obłożonych książkami o anatomii ciała i umysłu w językach polskim, angielskim oraz łacińskim. Ale gdyby wyobrazić sobie typową rozmowę z kierownikiem II Kliniki Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, z całą pewnością nie byłaby to rozmowa z Łukaszem Święcickim.

Kierownik II Kliniki Psychiatrycznej w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie prof. Łukasz Święcicki

Kierownik II Kliniki Psychiatrycznej w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie prof. Łukasz Święcicki

Autor: Bartłomiej Zborowski

Źródło: PAP

Łukasz Święcicki, wychylając się zza ekranu komputera: Proszę siadać. Przepraszam, muszę tylko odpisać na e-mail. Za godzinę stąd wychodzę i nie będzie mnie przez dwa tygodnie. Urlop.

Marianna Fijewska: Wyobrażam sobie, że ma pan mnóstwo obowiązków. Wszystkie trzeba przekazać pracownikom.

Pracownikom? Nie. Odpisuję na e-mail mojej byłej pacjentki. Niech pani zobaczy, jaką długą wiadomość dostałem. Wyszłyby ze trzy strony. Trafiła do nas jako młoda dziewczyna po kilku próbach samobójczych. Bardzo ciężka depresja. Ale dało się ją uratować. Opuściła szpital pięć lat temu i od tego czasu codziennie rano pisze do mnie e-mail. Trzysta sześćdziesiąt pięć razy pięć…

Będzie prawie dwa tysiące.

Dlatego mam już taki rytuał: przychodzę rano do gabinetu, robię kawę, otwieram skrzynkę pocztową, a tam czeka na mnie wiadomość. Dziewczyna opisuje, co robiła poprzedniego dnia, jak się czuje, jaki miała sen. Zawsze czytam uważnie, ale odpowiadam tylko wtedy, gdy czuję, że jest jej to potrzebne, albo gdy ma urodziny, tak jak dzisiaj. Bo przecież nie chodzi o to, żebym ja odpisywał, tylko żeby ona miała do kogo pisać. I żeby miał kto zareagować, gdyby znów zechciała się wybrać na tamtą stronę.

Pacjenci często wybierają się na tamtą stronę?

Często. Mają takie metody, że czasem nie sposób upilnować. Pilniki, chustki, cewniki, maszynki do golenia. Ale najgorsze są prześcieradła. Kiedyś reanimowałem pacjenta, który powiesił się na prześcieradle. Nie miałem możliwości, by wezwać pomoc, i musiałem jak najszybciej zjechać z nim na parter do pielęgniarek. Resuscytację robiłem w windzie, a winda się zacięła. Zmarł. Później zacząłem liczyć, ilu pacjentów szpitala popełnia samobójstwo. Wyszło mi średnio ośmiu na rok.

To bardzo dużo.

Też tak pomyślałem i przestałem liczyć. Bo tu nie chodzi o to, żeby liczyć, tylko żeby obserwować i wyłapywać najmniejsze szczegóły, które zwiastują samobójstwo. Takie małe dziwactwa, które mają ogromne znaczenie. Ostatnio na obchodzie zobaczyłem, że pacjent studiuje mapę Warszawy i coś bazgroli na kartce. Wydawałoby się, że nic szczególnego – cienkie linie krzyżujące się z grubymi kreskami. Zaniepokoiło mnie to. Wziąłem chłopaka na rozmowę. Okazało się, że te kreski to tory biegnące w pobliżu szpitala. Pacjent się czaił, żeby uciec i rzucić się pod pociąg.

Nieustanne martwienie się o czyjeś życie musi być bardzo obciążające.

Owszem, dlatego właśnie przypadek, o którym chcę powiedzieć, jest dla mnie wyjątkowy. Po raz pierwszy nie bałem się o cudze życie, tylko o swoje.


Łukasz Święcicki zamyka laptopa, prostuje plecy i poprawia okulary. Zanim zacznie mówić, chrząka jeszcze, tak jak chrząkają osoby, które nie chcą do czegoś wracać, ale wracają, jakby z poczucia obowiązku. Nie wiem tylko, czy Łukasz Święcicki wypełniał obowiązek wobec mnie, czy wobec samego siebie.


Był rok 1988, miałem dwadzieścia siedem lat. Pracowałem w poradni zdrowia psychicznego Synapsis na Ursynowie. Jak na komunę było to bardzo postępowe miejsce. Słynęliśmy z aktywnej opieki nad pacjentami – prowadziliśmy kartotekę osób, o które należało się szczególnie martwić. Gdy pacjent z kartoteki nie pojawiał się na wyznaczonej wizycie, wsiadaliśmy na służbowe rowery i sprawdzaliśmy, co się z nim dzieje. Zawsze jeździliśmy we dwóch, na wypadek gdyby zrobiło się niebezpiecznie. Jednak tego dnia pojechałem sam, bo osoby, o których chcę opowiedzieć, nie były wpisane w kartotekę. W ogóle nie były
naszymi pacjentami.

Ale od początku. Zadzwoniła do nas nauczycielka z pobliskiego liceum. Powiedziała, że jej uczennica Ania nie pojawia się w szkole od kilku dni i że to bardzo niepokojące, ponieważ to niezwykle pilna dziewczyna i nigdy nie opuszcza lekcji. Mówiła, że nie może się skontaktować z jej matką i że bardzo prosi, byśmy
sprawdzili, czy u Ani wszystko dobrze.

Dlaczego nie zgłosiła tego na milicję?

Widocznie słyszała, że psychiatrzy z Synapsis jeżdżą do zaburzonych osób, a podejrzewała, że w domu Ani nie dzieje się dobrze. Ale wtedy, jako dwudziestosiedmioletni świeżo upieczony, gotowy do działania psychiatra, nie zadawałem sobie tego pytania. Wsiadłem na służbowy rower i pojechałem. Pamiętam, że miałem na sobie stare znoszone zamszaki, za młodu innych butów nie uznawałem, a szkoda. Bo powinienem mieć kalosze. To była bardzo deszczowa jesień, prowadzono wykopy pod metro i na ulicach Ursynowa było nieprawdopodobne błoto. Mój rower się w nim zapadał, a ja marzyłem tylko o tym, żeby załatwić sprawę jak najszybciej i wrócić do domu na kolację.

Budowa metra na Ursynowie, rok 1983. Łukasz Święcicki jechał rowerem przez błoto do pacjentki. Nie wiedział jeszcze, że przeżyje horror

Budowa metra na Ursynowie, rok 1983. Łukasz Święcicki jechał rowerem przez błoto do pacjentki. Nie wiedział jeszcze, że przeżyje horror

Autor: Longin Wawrynkiewicz

Źródło: PAP

Ania mieszkała w jednym z tych nowych, komunistycznych pudełkowców. Blok bez charakteru, taki jak dziesięć za nim i dziesięć przed nim. Zapukałem do mieszkania. Nawet nie zauważyłem momentu, w którym czyjeś ręce wciągnęły mnie do środka. Młoda dziewczyna przyłożyła mi nóż do gardła, kazała usiąść na podłodze, po czym zaryglowała wejście.

Nie wiedziałem, co się dzieje, bo w mieszkaniu panowała prawie całkowita ciemność. Okna były zaklejone gazetami, a jedyne światło dawały rozstawione na podłodze świeczki. Ściany były odrapane, wszędzie walały się puszki po konserwach. Obok świeczek stał turystyczny prymus. Chyba coś się tam gotowało. W mieszkaniu były jeszcze dwie osoby. Jedna kuliła się w kącie – wiek sugerował, że to Ania. Druga, najstarsza, z pewnością matka, chodziła tam i z powrotem, mamrocząc coś pod nosem. Była chaotyczna i agresywna. Wiedziałem, że jest mocno zaburzona.

Kim była dziewczyna, która przyłożyła panu nóż do gardła?

Starszą siostrą Ani. Miała około dwudziestu pięciu lat, była silna. Powtarzała, że już nigdy stamtąd nie wyjdę. Tłumaczyłem, że przyszedłem na prośbę szkoły upewnić się, że Ania jest zdrowa, a skoro jest, mogę już sobie pójść i przekazać nauczycielce, że nic niepokojącego się nie dzieje. Ale wszystkie trzy spojrzały na mnie, jakbym był szalony.

"Co pan opowiadasz, przecież trwa wojna! Na ulicy stoją czołgi" - krzyczała matka. Poprosiłem, żeby mi je pokazała. Ostrożnie odchyliła jedną z gazet i wskazała palcem za okno. Bardzo spokojnie wyjaśniłem, że nie widzę na dworze niczego, co przypominałoby czołg, i nie wydaje mi się, żeby sytuacja na zewnątrz komukolwiek zagrażała. Odpowiedziała tylko, że skoro nie widać czołgu, to pewnie wjechał za róg domu. Zrozumiałem, że logiczna narracja nie ma sensu, ponieważ dostałem się do innej, psychotycznej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której trwała wojna.

A pan był jeńcem.

I jedyne, co mnie jeńca – albo raczej mnie niewolnika – mogło uratować, to przekonanie ich, że nie trzymam z wrogami.

Wiedział pan, kim są wrogowie?

Obłęd jest chaotyczny, nigdy sprecyzowany. Nieważne było, przeciw komu toczy się wojna. Ważne, że był to czas najwyższego zagrożenia. Dopiero później analizując tę sytuację, pomyślałem, że w ich głowach mógł to być nieskończony stan wojenny. Czołgi, wrogowie i strach przed głodem – wszystko by pasowało.

Grudzień 1981 roku, ulice Szczecina, stan wojenny

Grudzień 1981 roku, ulice Szczecina, stan wojenny

Autor: Jerzy Undro

Źródło: PAP

Ale wtedy to nie miało znaczenia. Byli po prostu dobrzy i źli, oblegani i oblegający, a ja tłumaczyłem, że z tymi drugimi nie trzymam. "Gdybym był wrogiem, nie przychodziłbym do was bez broni" - mówiłem. Zapewniałem też, że jeśli mnie wypuszczą, przyniosę prowiant i sprowadzę pomoc.

Jak reagowały na pana słowa?

Ania siedziała cicho w kąciku, czasem mi przytakiwała, ale wiedziałem, że to nie ona będzie decydować o moim życiu. Matka i siostra podeszły do okna i zaczęły obradować. Cicho, żebym nie słyszał. A ja siedziałem na ziemi i się bałem.

Czasem, w beznadziejnych nawet sytuacjach, mamy absurdalne przeczucie, że jednak wszystko będzie dobrze. Nie czuł pan gdzieś pod skórą, że śmierć tego dnia na pewno nie przyjdzie?

Czułem, że przyjdzie. Ten nóż w każdej chwili mógł znaleźć się w moim gardle. Każda sekunda była niestabilna, a ile tych sekund było, to nie wiem. Może siedziałem tak pod ścianą czterdzieści minut, a może dwie godziny. One cały czas rozmawiały po cichu, rzucając mi ukradkowe spojrzenia.

O czym pan wtedy myślał?

O domu. O trzech małych córeczkach i żonie, która miała lada chwila urodzić kolejne dziecko. To był trudny czas w moim życiu. Nie miałem jeszcze trzydziestki, moja rodzina się rozrastała, musiałem być odpowiedzialny, zaradny, ale przede wszystkim musiałem żyć. O tym właśnie myślałem, siedząc tam pod ścianą. I jeszcze o kolacji, którą akurat byśmy jedli, i o tym, że bardzo nie chcę umierać w ten sposób.

Czy jest coś, co najbardziej zapamiętał pan z tego mieszkania?

Atmosferę grozy. Nie taką jak w filmach – znacznie gorszą. W powietrzu unosiła się ciężka psychoza. Bo widzi pani, zazwyczaj to chorzy psychicznie są gośćmi w świecie zdrowych, którzy stanowią większość. Za [tymi] zdrowymi stoi nauka, prawo i racjonalne argumenty. Obłąkani czują się jak przybysze z innego świata, co powoduje u nich niepewność i strach. Sytuacja zmienia się, gdy to chorzy stanowią większość. Atmosferę, o której mówię, znają psychiatrzy, którzy mają za sobą kilkudniowe dyżury na ciężkich oddziałach ze zbyt małą liczbą personelu.

Pacjenci dobijają się do dyżurek, majaczą i krzyczą. Rozumienie normalności przestaje być stabilne. Wchodzimy w świat, który nie jest nasz. Jakbyśmy powoli zanurzali się w basenie z mętną wodą. Z chwilą wejścia do mieszkania Ani zostałem nagle wrzucony do tego basenu. I do ostatniej sekundy nie wiedziałem, czy uda mi się z niego wypłynąć.

"Ten nóż w każdej chwili mógł znaleźć się w moim gardle"

"Ten nóż w każdej chwili mógł znaleźć się w moim gardle"

Autor: ipopba

Źródło: iStock.com

Rozważał pan ucieczkę?

Nie. Teren nieznany, mieszkanie zamknięte, nieoświetlone. Zanim doskoczyłbym do zaryglowanych drzwi, miałbym nóż w plecach. Wiedziałem, że nie wyjdę bez ich zgody, dlatego raz po raz zdobywałem się na odwagę i wytaczałem kolejne pseudologiczne argumenty przemawiające za uwolnieniem mnie. W końcu powiedziałem, że jestem psychiatrą, wykonuję zawód publicznego zaufania i one też mogą mi ufać.

Wtedy dziewczyna z nożem spojrzała na mnie jakoś tak wyjątkowo trzeźwo i powiedziała, że kilka tygodni wcześniej zrobiła magisterium z psychologii, ale ze
względu na wojnę nie podjęła jeszcze pracy.

Nawiązała się między wami nić porozumienia?

I to mnie uratowało. Powiedziała coś jeszcze do matki, a potem podeszła do mnie, złapała za ramię, otworzyła drzwi i wypchnęła na klatkę. Pamiętam, że krzyknęła jeszcze: "Uciekaj!".

Co pan czuł, zbiegając po schodach?

Wolność. Jakby spadł ze mnie wielki ciężar. Wsiadłem na rower i popędziłem do poradni. Opowiedziałem, co się wydarzyło, a koledzy razem z sanitariuszami, milicją i strażą pożarną natychmiast zorganizowali interwencję. Ja nie pojechałem. Słyszałem tylko, że stawiały opór. Zaryglowały mieszkanie i uciekły na balkon. Stały tam we trzy, przestraszone, a strażacy ściągali je, używając podnośnika.

Później zostały przywiezione tutaj – do szpitala na Sobieskiego, do którego należy Instytut Psychiatrii i Neurologii. Okazało się, że córki były zdrowe, za to matka od piętnastu lat cierpiała na ostrą psychozę. Wystarczyła rozmowa z psychiatrą, żeby Ania i jej siostra oprzytomniały i zrozumiały, że to, w co wierzyły, nie było prawdą.

Może pan to medycznie wytłumaczyć? Przecież psychozą nie da się zarazić.

Da się. W pewnym sensie. Psychiatrzy nazywają to obłędem udzielonym. Gdy jesteśmy związani z osobą chorą, nasze myślenie zostaje zaburzone przez emocje, które do niej czujemy. Mimo że jesteśmy logicznie dopasowani do świata, ze względu na miłość i przywiązanie do chorego przestajemy negować jego przeżycia. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy nie mamy kontaktu ze światem zewnętrznym – Ania od kilku dni nie chodziła do szkoły, a jej siostra skończyła studia kilka tygodni wcześniej i cały czas przebywała z matką. Dlatego po nocy spędzonej w szpitalu dziewczyny zostały wypuszczone.

Po jednej nocy? Siostra Ani była gotowa pana zabić. Czy jedna noc to nie za krótko?

To, co wydarzyło się z dziewczynami, było naturalną reakcją na warunki, w jakich żyły. Coś podobnego, ale w znacznie mniejszej skali, przeżywają psychiatrzy podczas procesu terapeutycznego.

Pan też?

Wielokrotnie, gdy pacjenci w swoim obłędzie mieli nierzeczywisty obraz świata, a ja byłem z nimi związany. Tak bardzo chciałem im pomóc, tyle czasu z nimi spędzałem i tyle wysiłku wkładałem w to, żeby ich zrozumieć, że zacierała mi się pewna granica. Nie zaczynałem wierzyć w to, co mówili, ale moje myślenie stawało się trochę odrealnione. Zadawałem sobie pytania: "A co, jeśli to wszystko prawda? Może powinienem to zweryfikować?". Dzieliłem się z kolegami swoimi wątpliwościami, a oni łapali się za głowy. Mówili: "Historia tego pacjenta jest wariactwem od początku do końca. Co ty chcesz weryfikować?!". I nagle bum! trzeźwiałem. Wracałem na ziemię.

Ale Ania i jej siostra nie miały nikogo, kto by je na ziemię sprowadził. Biedne dziewczyny, mam nadzieję, że jakoś sobie to życie ułożyły.

Mówi pan o nich z wielką empatią i zrozumieniem, ale fakty są takie, że jedna z nich trzymała panu nóż na gardle. W jaki sposób pan odreagował tę sytuację? Otrzymał pan jakąś pomoc psychologiczną?

Na pewno przydałaby mi się wtedy pogłębiona rozmowa terapeutyczna, ale szefostwo o tym nie pomyślało. To były inne czasy. Myśmy mieli mało ludzi i dużo pracy. Wszyscy uważaliśmy, że w tych frontowych warunkach trzeba po prostu zapierniczać. Nikt się ze sobą nie pieścił.

Co dalej działo się z matką Ani?

Nie wiem. Nie interesowałem się tym.

Karta jej choroby leży gdzieś w tym szpitalu razem z dokumentacją przyjęcia Ani i jej siostry. Nie czuł pan pokusy, żeby odnaleźć te dokumenty?

Nie, zupełnie nie. Ja nie chcę o tym czytać ani tego pamiętać. Opowiedziałem pani i koniec. To była dla mnie bardzo zagrażająca sytuacja, byłem młody, nie miałem doświadczenia, a później nie dostałem wsparcia. Wyparłem to. Wyparłem do tego stopnia, że gdy dwa tygodnie później o tym pomyślałem, daję słowo, nie miałem pojęcia, czy ta sytuacja się rzeczywiście wydarzyła, czy to był tylko sen. Potworny koszmar senny… A teraz bardzo panią przepraszam. Urlop.

Okładka książki "Trudny przypadek. Prawdziwe historie polskich lekarzy" i jej autorka Marianna Fijewska

Okładka książki "Trudny przypadek. Prawdziwe historie polskich lekarzy" i jej autorka Marianna Fijewska

Autor: Wielka Litera

Źródło: materiały wydawnictwa

Dokąd pan się wybiera?

Piesza pielgrzymka po świątyniach we Włoszech. Dostaniemy z żoną pod opiekę osobę niewidomą i razem z nią spędzimy dwa tygodnie. Pomagamy niewidomym pielgrzymom już od kilku lat. Nawet sobie pani nie wyobraża, jakiej uważności na świat można się nauczyć od kogoś, kto nie widzi. Chciałbym poświęcić się w pełni tej pielgrzymce, ale szpital, e-maile, pacjenci… Ja muszę to kontrolować, żeby nikt mi nie umarł.

Panie Łukaszu, uważam, że jest pan niezwykle opiekuńczym człowiekiem.

Dziękuję, ale ja już chyba nie jestem człowiekiem. Ja jestem psychiatrą.