Front wschodni, rok 1945 / TASS, Getty Images
Marzec 1945 roku. W lesie nad jeziorem Raduńskim Górnym ukrywa się chłopak: "Zauważyłem sylwetki, kobiety i młodej dziewczyny, uciekające uzbrojonym radzieckim żołnierzom. Biegły do jeziora. Wskoczyły do niego. (...) zniknęły pod wodą".
Marzec roku 2020. Idę wzdłuż brzegu jeziora Raduńskiego Górnego. Po prawej stronie olchowe bagnisko.
Napotykam na rzeczkę, która jest zbyt szeroka, by ją przeskoczyć. Zdejmuję buty.
Mijam domki letniskowe i wyciągnięte na brzeg kajaki. Dalej las bukowy z domieszką modrzewia i wiązu.
Stroma skarpa. Czy właśnie tędy zbiegały kobiety z Borucina, wybierając śmierć w jeziorze zamiast koszmaru, jaki zgotowali im w stodole sołtysa Czerwonoarmiści?
"Żadnych kobiet tu nie ma"
Najpierw był e-mail. Wiola Rębecka pisze, że posiada relację ze wsi Borucino na Kaszubach. Załącza wspomnienie spisane w języku angielskim. Jego autor w 1945 roku miał piętnaście lat.
"Któregoś popołudnia moja starsza siostra przybiegła z krzykiem do domu, wrzeszcząc »Ruskie idą«. Mój ojciec zbudował nieduży schron burzowy obok naszego domu. Już wcześniej służył nam do ochrony przed możliwymi atakami niemieckich samolotów.
Ten schron był maleńki i bardzo ciasny, usypany z ziemi. Ojciec kazał moim siostrom natychmiast ukryć się tam i nie wychodzić, dopóki sam im nie powie, że mogą wyjść. Zastanowiło mnie wówczas, dlaczego ojciec kazał ukryć się jedynie im, a nie mnie.
Późnym wieczorem obecność Rosjan w naszej wiosce dało się już odczuć. Na początku czułem zapach dymu, później aż oczy łzawiły od kłębów dymu z płonących domostw, podpalonych przez żołnierzy Armii Czerwonej.
Słyszałem sąsiadów, ich podniesione głosy, wrzaski moich przyjaciół, bardzo blisko naszej chaty.
Mój tata zdecydowanie przykazał mi siedzieć cicho.
Miałem nadzieję, że Rosjanie do rana opuszczą wioskę.
Następnego dnia, wcześnie rano, zostaliśmy zaskoczeni przez dwóch radzieckich żołnierzy, którzy przyszli splądrować nasz dom w poszukiwaniu jedzenia. Byli pijani. Czułem kwaśny odór przetrawionego wina i wódki.
Nie mieliśmy wystarczającej ilości jedzenia dla siebie, a co dopiero dla pijanego wojska.
Daliśmy im chleb i mleko, wszystko, co mieliśmy, mając nadzieję, że zostawią nas w spokoju, że pójdą dalej, walczyć z Niemcami.
Odeszli dopiero po długiej rozmowie z ojcem. Nie znałem wtedy rosyjskiego, ale miałem wrażenie, że ojciec i ci ludzie coś uzgadniali. Kiedy żołnierze odeszli, zapytałem ojca, o czym rozmawiali. Powiedział, że pytali go, czy mieszkają z nami jakieś kobiety.
Zdecydowanie odpowiedział Rosjanom, że nie, żadnych kobiet tu nie ma. Zdziwiony zapytałem go, dlaczego skłamał. Odpowiedział, że to bardzo niebezpieczne jest mówić prawdę takim ludziom".
"Wojna i gwałt są jak syjamskie bliźnięta"
Wiola Rębecka, która przysłała tę relację, jest psychoterapeutką mieszkającą w Nowym Jorku. Zajmuje się leczeniem stresu pourazowego. Jeździ po całym świecie i pomaga "przepracować" traumę ofiarom przemocy seksualnej.
Pracuje z "rape survivors" (ang. osobami, które przeżyły gwałt) w Kongu, Rwandzie, Birmie, Kosowie i wielu innych miejscach, w których żołnierze dopuszczali się gwałtów.
- Bo wojna i gwałt są jak syjamskie bliźnięta. Dochodzi do nich zawsze tam, gdzie są uzbrojeni mężczyźni i bezbronne kobiety – mówi psychoterapeutka, która obecnie realizuje projekt: "Rape - a history of shame" ("Gwałt - historia wstydu") oraz pisze książkę pod tym samym tytułem.
Rębecka odmawia podania nazwiska autora relacji, którą przysłała. Musi mi wystarczyć, że pochodzi on z Borucina, a od wielu lat mieszka w USA. Jego opowieść została nagrana i spisana.
- Słuchałam i słucham wielu historii o gwałtach. Ale to było jedno z najbardziej wstrząsających doświadczeń, dodatkowo wyjątkowo intymne. On opowiadał historię nie tylko mnie, ale też swoim najbliższym – mówi psychoterapeutka.
- To było wstrząsające doświadczenie dla jego najbliższych, dla jego dzieci, które na dobrą sprawę pierwszy raz dowiedziały się… Wcześniej, owszem słyszały, że coś się wydarzyło, ale nigdy wcześniej nie wysłuchały opowieści o tym, co konkretnie się działo.
Historia została opowiedziana na spotkaniu rodzinnym, na które Rębecka została zaproszona. Uczestniczyły w nim również wnuki, które urodziły się i wychowały w Stanach Zjednoczonych.
- Niesamowite było, jak ten starszy mężczyzna zapamiętał różne detale – mówi psychoterapeutka. - Miałam wrażenie, jakby cała historia zapisała się w jego umyśle i nie zmieniła się przez te wszystkie lata. On odłożył ją sobie i czekał na właściwy moment, żeby się nią podzielić z najbliższymi.
- Uważasz, że ta relacja jest wiarygodna?
- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Widziałam go w czasie tej opowieści. Pewnych uczuć nie można zafałszować. Nie ma żadnego innego powodu, poza chęcią opowiedzenia własnych wspomnień, dla których miałby zaangażować tyle osób, swoich najbliższych.
- Jak trafiłaś na tę relację?
- Jego wnuczka jest moją dobrą znajomą. Kiedyś wspomniała swojemu dziadkowi o tym, czym się zajmuję. Wówczas powiedział, że może się podzielić ze mną swoją historią. Rodzina się tym zainteresowała i doszło do tego wspólnego spotkania. Myślę, że to jest niemożliwe, żeby zmyślić taką historię.
- Dlaczego chce zostać dla mnie anonimowy?
- Rodzina wyraźnie zaznaczyła, że nie chce, a by ojciec i dziadek miał kontakt z mediami, a już na pewno nie chcieli żadnych publikacji z nazwiskiem. To cały czas jest związane z poczuciem winy i wstydu. Jestem pewna, a mówię to jako psychoterapeuta, że on cały czas się z tym zmaga, i nie jest przypadkiem, że teraz, pod koniec życia podzielił się tą historią z najbliższymi. Niech ta opowieść zachęci także inne osoby do dzielenia się swoimi wspomnieniami.
Relacja. "Przyciskali do ziemi ciała kobiet, wściekle, brutalnie"
"A potem (ojciec – red.) kazał szybko spakować całość szczupłych zapasów, które mieliśmy (kilka słoików peklowanego mięsa) i zanieść je do wsi, gdzie stacjonowali żołnierze.
Wszyscy wyglądali jak dzikie zwierzęta, mieli drapieżne spojrzenia. Chcieli mięsa. Ojciec został w gospodarstwie, aby chronić moje siostry i resztki naszego dobytku. Zabronił mi rozmawiać z kimkolwiek, a już pod żadnym pozorem nie wspominać o siostrach.
Miałem tylko dostarczyć mięso i wrócić do domu, tak szybko, jak to możliwe.
Rosjanie stacjonowali w domu sołtysa. Widziałem wielu żołnierzy, w domu i na podwórzu. Nigdzie natomiast nie dostrzegłem sołtysa, jego żony i ich pięciu córek.
Byłem przerażony. Moje ręce drżały. Pot lał się po twarzy. Zimny pot, co było przerażające jeszcze bardziej. Z pobliskiej stodoły słyszałem Rosjan przekrzykujących wrzaski i jęki kobiet.
Polecono mi zostawić przyniesione weki z mięsem przed domem, co zrobiłem.
Coś popchnęło mnie, aby sprawdzić co dzieje się w stodole, z której dobiegały krzyki ludzi. Znałem dobrze córki sołtysa, dorastaliśmy razem. Normalne dzieci jak wszystkie z wioski. Razem bawiliśmy się w lesie, latem pływaliśmy w jeziorze.
Szybko wspiąłem się po ścianie na więźbę dachu stodoły. Zauważyłem grupkę dziewczyn i kobiet. Wiele innych leżało na klepisku stodoły.
Ludzie, nadzy mężczyźni, których nie znałem, których nigdy nie widziałem, mówiący w obcym języku, którego nie mogłem zrozumieć, przyciskali do ziemi ciała kobiet, wściekle, brutalnie.
Kobiety, też nagie, były bezbronne, wrzeszczały, wyły, próbowały się bronić i szarpać.
To, co zobaczyłem, było surrealistyczne. Jakby nagle urzeczywistniony koszmar senny. Byłem bezradny, sparaliżowany strachem, ale jednocześnie wściekły.
Uciekłem stamtąd, chciałem jak najszybciej powiedzieć ojcu, co radzieccy żołnierze robili w stodole. Wtedy zrozumiałem, dlaczego mój ojciec z takim uporem kłamał Rosjanom na temat moich sióstr.
Później, niedługo przed zmierzchem, odwiedził nas sąsiad. Moje siostry cały czas siedziały ukryte w naszym maleńkim schronie. Pomimo stanowczego sprzeciwu ojca, który zdecydowanie zabronił mi zostać w izbie, kiedy oni dwaj rozmawiali, podsłuchałem wszystko.
Mężczyzna opowiedział ze szczegółami wstrząsającą historię, o tym, jak wszystkie kobiety z wioski zostały zapędzone i uwięzione w stodole. Sześćdziesiąt kobiet, wliczając dziewczynki często dużo młodsze ode mnie, podobnie jak trzykrotnie ode mnie starsze kobiety.
Córka naszego sąsiada była pośród tych uwięzionych dziewczyn. Podobno niektórym z nich udało się uciec, zbiegły w kierunku jeziora. Mężczyzna upierał się, że te, co uciekły, zniknęły bez śladu.
Po wyjściu sąsiada ojciec zawołał mnie i kategorycznie zabronił opuszczać nasze gospodarstwo. Tłumaczył, że tak długo jak radzieccy żołnierze są w naszej okolicy, nie powinniśmy wchodzić im w drogę, żeby nie ryzykować ujawnienia moich ukrywających się sióstr.
Przytaknąłem. Ale musiałem dowiedzieć się czegoś o tamtych kobietach.
Późnym wieczorem, podczas gdy mój ojciec spał, wymknąłem się z domu w kierunku jeziora (Raduńskie Górne – red). Pod osłoną nocy, kryjąc się za domami, dotarłem niezauważony.
Gęsty dym unosił się z płonących chałup, podpalonych przez sowietów. Chciało mi się kaszleć, dym dusił mnie i dławił. Moje zmysły były porażone dochodzącymi krzykami i wyciem ze stodoły.
Te wrzaski były niepodobne do niczego, co słyszałem kiedykolwiek wcześniej. Przeraźliwe jakby z głębi ludzkiej duszy, potępieńcze, zawodzenie łamanego ducha, życia uchodzącego z niegdyś żywych istot.
Są dni, kiedy nadal słyszę ten rozdzierający krzyk. Jestem wówczas tak samo sparaliżowany, jak byłem wówczas, mając 15 lat.
Nieprzystawalność tego potężnego zawodzenia do spokojnych i cichych wód jeziora powodowała, że cała sytuacja była przejmująca i hipnotyzująca. Dotarłem do jeziora i ukryłem się w lesie, nie będąc pewnym czy jestem tam sam.
Zauważyłem sylwetki, kobiety i młodej dziewczyny, uciekające uzbrojonym radzieckim żołnierzom. Biegły do jeziora. Wskoczyły do jeziora i zanurzyły się w wodzie, daleko, dalej, niż byłoby to bezpieczne. Ta część jeziora była bardzo zdradliwa. Nam, dzieciom, nie pozwalano tam się kąpać.
Dwie sylwetki zanurzały się dalej, coraz głębiej, podczas gdy ja obserwowałem je z przerażeniem, chcąc je ostrzec o niebezpieczeństwie. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, zniknęły pod wodą. Żołnierze przeszukiwali jeszcze przez parę minut brzeg jeziora, a później odeszli i wrócili w kierunku wioski.
Ja pobiegłem do domu, pędem, jak gdybym chciał przegonić przejmujące uczucie lęku i śmierci. Bezskutecznie. Wpadłem do chaty, zakradłem się do swojego pokoiku i pragnąłem jedynie snu. Byłem wyczerpany, ale myśli i obrazy tego, co widziałem w stodole i nad jeziorem, przelatywały przez moją głowę, nie pozwalając zasnąć.
Dopiero jak radzieccy oficerowie wyprowadzili oddział z naszej wsi, mój ojciec pozwolił wyjść ze schronu moim siostrom. Nadal zabronił im zbliżać się do wioski. Ja razem z nim poszedłem sprawdzić, co u naszych sąsiadów.
W stodole sołtysa widziałem wiele kobiet i dziewcząt, śpiących na klepisku. Cała stodoła była skąpana we krwi, krew była wszędzie, na szmatach przykrywających śpiące, na ich nogach, stopach.
Mój ojciec podniósł szmaty przykrywające dwie leżące dziewczynki, to były córki sołtysa. Ciała dzieci były posiniaczone, zakrwawione. Ojciec powiedział cicho do siebie, że zostały zgwałcone. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, co to znaczy.
W stodole było łącznie 28 kobiet i dziewcząt. Większość martwych, tylko kilka z nich wciąż żyło, ledwie przytomnych i kurczowo trzymających się życia. Najstarsza zamordowana kobieta była siostrą mojej babki. Została zgwałcona i zabita. Najmłodsza zamordowana dziewczynka miała osiem lat, również została zgwałcona przed śmiercią.
Później jeden z sąsiadów przyszedł do naszego domu, oszalały i zdyszany, wykrzykując, że w jeziorze znaleziono ciało.
W ciągu następnych kilku miesięcy odkryto dwanaście ciał, między innymi tej kobiety i młodej dziewczyny, które widziałem, jak wbiegały do jeziora. To była żona sołtysa, a dziewczynka była jej córką.
Podczas trzydniowego "wyzwalania" Borucina przez Armię Czerwoną żołnierze zamordowali osiem osób, zgwałcili ponad czterdzieści pięć dziewcząt i kobiet, dodatkowo wiemy o przynajmniej dwunastu kobietach, które popełniły samobójstwo, tonąc w jeziorze.
Nikt nie zna prawdziwej liczby kobiet, które odebrały sobie życie w głębokiej toni jeziora.
Nikt nie chce pamiętać o tajemnicach Borucina".
"Nie rozmawiało się o tym"
Relację wysłałem do Piotra Szycy. To znany na Kaszubach reporter Radia Kaszëbë. Wychował się w Borucinie i tam mieszka do dziś.
Jako dziecko słyszał opowiadania o wkroczeniu Rosjan. Były jednak krótkie i bardzo ogólne. To zawierało wiele szczegółów i było na tyle intrygujące, że Szyca zaczął rozpytywać starszych mieszkańców wioski o marzec 1945 roku.
- Rzeczywiście, ludzie wspominają o tym, że wiele kobiet topiło się w jeziorze, chcąc uniknąć zgwałcenia przez Rosjan. Potem wyławiano ich ciała. To udało mi się potwierdzić – mówi reporter.
Nie dotarł jednak do informacji o stodole sołtysa i tym, co się w niej działo.
- Jeden pan powiedział, że wziął ze sobą kołdrę i poszedł spać do lasu, żeby przeczekać najgorszy okres. Czyli w pamięci przetrwała także informacja, że Rosjanie byli niebezpieczni, że trzeba było przed nimi uciekać – relacjonuje.
- A w twoim domu się o tym mówiło?
- Babci nie pamiętam, bo miałem trzy lata, kiedy umarła. Ale wiem od rodziców, że przed Rosjanami ukrywała się w śluzie w młynie. Ale to tylko taka wzmianka, jakiś strzęp informacji, bo ogólnie nie rozmawiało się o tym – przyznaje Piotr Szyca.
- Teraz, kiedy przeczytałem relację, usłyszałem, że w niektórych stodołach ukrywały się kobiety. Moi rozmówcy podają nawet nazwiska gospodarzy. Ktoś nosił im mleko, więc Rosjanie nabrali podejrzeń i zaczęli bagnetami nakłuwać słomę i przeczesywać stodołę. Dopiero teraz się o tym dowiedziałem, wcześniej takich opowieści nie słyszałem.
- Historia jest opowiedziana ze szczegółami. Zastanawiam się jednak, gdzie to miejsce, ta stodoła mogła być, gdzie ta zbrodnia mogła się wydarzyć… Takie miejsce trzeba by było jakoś upamiętnić. Myślę, że należy uznać tę opowieść za wiarygodną, choć po tylu latach części zawartych w niej informacji w samej wsi nikt już chyba nie potwierdzi.
Gdzie pochowano kobiety z jeziora?
W samej relacji znajduje się nieścisłość. Opowiadający najpierw wspomina, że większość z 28 kobiet była martwa. Potem mówi o ośmiu zamordowanych osobach.
Trzeba przyjąć, że nieznana jest dokładana liczba ofiar śmiertelnych, choć sam fakt, że było ich co najmniej kilka lub kilkanaście, w świetle słów autora relacji i tego, co ustalił dziennikarz Radia Kaszëbë, wydaje się bezsporny.
Jedna rzecz nie daje spokoju. Z relacji nie wynika, co zrobiono z ciałami martwych kobiet odnalezionych w stodole i tych, które potem wyłowiono z jeziora. Przecież trzeba je było pochować.
Czy odbyły się pogrzeby? Czy chowano je na cmentarzu? A może radzieckie władze wojskowe chciały sprawę zatuszować, i kazano je pochować bez ceremonii pogrzebowej, gdzieś we wspólnej mogile, na terenie wsi lub w jej pobliżu?
Borucino należy do parafii św. Józefa. Kościół położony jest w Wygodzie Łączyńskiej, pięć kilometrów dalej. Na cmentarzu znajduje się zaledwie kilka grobów z okresu I i II wojny światowej. Studiowanie napisów na nagrobkach niewiele wnosi więc do sprawy.
Więcej mogłyby wyjaśnić księgi parafialne. Z prośbą o wgląd do nich zwróciłem się do proboszcza.
- Nie ma takiej możliwości. Całe archiwum znajduje się w kurii, tam pan musi się zwrócić z prośbą.
5 marca napisałem prośbę o wgląd do akt, do kanclerza kurii, ks. Adama Kałduńskiego.
Odpisał:
"Moim zdaniem rzeczywiście temat czeka na opracowanie i dobrze, że chce się Pan nim zająć.(…) Decyzja o dostępie do ksiąg nie jest jednak tylko w mojej gestii. Muszę porozmawiać z Księdzem Biskupem".
Odpowiedź od ks. Kałduńskiego przyszła 17 marca.
"Niestety, decyzja - pomimo moich starań – jest negatywna i nie ma Pan pozwolenia na dostęp do ksiąg parafialnych".
Uzasadnienia ksiądz nie podał.
Hipoteza o zapomnianej mogile
Przede wszystkim konieczne było doprecyzowanie, kiedy dokładnie żołnierze Armii Czerwonej mogli być w Borucinie. Najbliższe miasto – Kartuzy, zostało zajęte przez Rosjan 11 marca 1945 roku. Czerwonoarmiści szli od strony Kościerzyny (wkroczyli do niej trzy dni wcześniej, 8 marca) i od strony Bytowa (również zajęty 8 marca). Najbardziej prawdopodobne jest więc, że w Borucinie pojawili się między 8 a 11 marca 1945 roku. Ewentualne pogrzeby zamordowanych kobiet odbywałyby się więc po 11 marca.
W parafii w Wygodzie Łączyńskiej w pierwszych trzech tygodniach marca 1945 roku nie zanotowano żadnego zgonu. Wcześniej w każdym miesiącu ksiądz rejestrował po kilka zgonów, a tu nagle po trzech zgonach w styczniu 1945 nie ma żadnego w lutym, a następny odnotowany jest dopiero 21 marca i dotyczy starszego mężczyzny.
Co to oznacza? Trudno przyjąć, że przez trzy tygodnie marca, w momencie przejścia frontu, akurat nikt nie umarł, skoro zwykle w każdym miesiącu odnotowywano po kilka zgonów. Prawdopodobne wytłumaczenie: w parafii nie było wówczas księdza i nie miał kto dokonywać wpisów do ksiąg.
Możliwe, że w sytuacji, w której po okolicy włóczyli się Rosjanie, ciał kobiet nie przewożono do oddalonego o pięć kilometrów cmentarza, gdzie i tak nie było księdza, tylko chowano je na miejscu. Wówczas gdzieś we wsi – lub w jej pobliżu - znajduje się zbiorowa, zapomniana dziś mogiła.
To jednak tylko hipoteza.
Zmurszały pień
Marzec 2020 roku. Parkuję przy stacji badawczej Uniwersytetu Gdańskiego. Kilkadziesiąt metrów dalej jest grobla oddzielająca jeziora Raduńskie Górne i Dolne. Widok jest tak malowniczy, że latem zwalnia tu, lub się zatrzymuje, większość samochodów z turystami.
Kilkaset metrów dalej piaszczysta plaża, nowy pomost i tablica informacyjna o tzw. Kółku Raduńskim - ciągu połączonych ze sobą kaszubskich jezior.
Idę wzdłuż brzegu jeziora Raduńskiego Górnego. Mam ze sobą wydruk z mapy topograficznej Borucina sprzed 83 lat. Kilka chałup przy drodze, kilka kolejnych nieco na południe, bliżej jeziora. Jeśli przeprowadzić linię prostą, od wsi, do brzegu…
Sprawdzam w aplikacji swoje położenie. Tak, to tutaj, być może kilkadziesiąt metrów w prawo lub w lewo. Gdzieś tutaj przerażony, piętnastoletni chłopak widział kobiety znikające pod powierzchnią wody i żołnierzy radzieckich przeszukujących brzeg.
Rósł tu niegdyś duży buk – pień ma prawie metr średnicy. To drzewo mogłoby pamiętać 1945 rok, jednak dawno temu zostało ścięte.
Rozgarnianie mchu patykiem nie pozwoli na odczytanie liczby słojów. Pod zielonym dywanem zmurszałe drewno, brunatne i miękkie, rozpadające się w palcach. Niekiedy tylko pod opuszkami wyczuwalny jest strzęp tkanki, niegdyś twardej, a dziś delikatnej, ledwie wyczuwalnej.
Czego więc tu szukam, czego się spodziewam? Szczątek ludzkich? Zbiorowej mogiły?
Już nigdy
W ostatnich zdaniach relacji czytam:
"W historię mojego życia wpisało się poczucie winy i wyrzuty sumienia. Nie byłem w stanie uratować żadnej z tych dziewcząt i kobiet. Mój tata, moje siostry i ja opuściliśmy Polskę. Nigdy już nie wróciłem do mojej wioski. Nigdy nie wypowiedziałem się po polsku ani nie przyjechałem do ojczyzny".