Zygmunt Miłoszewski //fot. Andrzej Rybczyński, PAP
Początek XX wieku. Benedykt Czerski po trzydziestu latach zesłania na Sachalinie wraca do Polski. Wiezie ze sobą tajemnicze artefakty ludu Ajnów, które - już współcześnie - za wszelką cenę stara się odnaleźć naukowiec Bogdan Smuga.
Do współpracy angażuje Zofię Lorentz, historyczkę sztuki, właśnie zwolnioną z Muzeum Narodowego za… aferę z bananami. Lorentz przyjmuje dziwne zlecenie, motywowana pieniędzmi potrzebnymi na terapię jej męża, który z niewyjaśnionych powodów zaczął tracić pamięć.
W tle - tajne organizacje, koncerny medyczne i statek widmo, który nigdy nie zawija do portów oraz pytanie o granice ingerencji człowieka w naturę. I tylko z pozoru "Kwestia ceny" to powieść czysto przygodowa, bo, jak sam zaznacza w posłowiu Zygmunt Miłoszewski, głównym tematem książki jest samobójczy kurs, jaki obrała ludzkość i, nadchodząca wraz z katastrofą klimatyczną, zagłada naszej cywilizacji.
Joanna Kocik: Boisz się?
Zygmunt Miłoszewski: Czego miałbym się bać?
Nadchodzącej apokalipsy.
Boję się, bo wiem, że nie przebiegnie ona spokojnie i melancholijnie. Ludzkość nie przeminie, trzymając swoich bliskich za rękę. Koniec naszej cywilizacji będzie bardzo brzydki.
W "Kwestii ceny" piszesz, że ludzkość obrała samobójczy kurs, a pełen przemocy stosunek do własnej planety pcha nas w kierunku zagłady.
Ludzie, którzy mówią o zmianach klimatu, traktowani bywają jak obrońcy pand i koali. Ale jeden z bohaterów w mojej książce mówi, że ma gdzieś misia pandę.
I ja też mam gdzieś misia pandę. Ponieważ bioróżnorodność Ziemi jest piękna, tylko że na Ziemi od miliardów lat było jakieś życie i to życie jeszcze przez jakiś czas będzie.
Wygląda jednak na to, że będzie to życie bez nas. I to mnie martwi. Wiele wskazuje, że mamy do czynienia z końcem cywilizacji. Nie dlatego, że ugotujemy się czy udusimy. Globalne ocieplenie nie doprowadzi do tego, że będzie nam za gorąco, tylko do tego, że zabraknie nam podstawowych rzeczy - wody pitnej, prądu, żywności, a na fali tych zmian dojdą do władzy ekstremiści. Zabiją nas prowadzone przez wariatów wojny o wodę, a nie lipcowy upał.
I nie będzie dokąd uciekać?
Nie wiemy, gdzie będzie lepiej, a gdzie gorzej. Wiemy za to, że ci, którzy będą mieć najgorzej, zechcą przemieścić się tam, gdzie będzie trochę lepiej. Z kolei ci, którym będzie lepiej, nie będą chcieli ich wpuścić.
Przećwiczyliśmy ten scenariusz podczas kryzysu migracyjnego.
Społeczeństwo, które nie będzie chciało uchodźców, chętnie wybierze władzę, która zamknie przed nimi granice, a w razie potrzeby użyje karabinów maszynowych.
Oczywiście, ci ludzie w końcu przejdą przez granice, bo amunicja zawsze kończy się szybciej niż ludzka desperacja. I będą bardzo źli za te karabiny.
"Chciwość doprowadziła świat do krawędzi zagłady i chciwość sprawia, że za tę krawędź właśnie spadamy". To cytat z twojej książki. Czyja to jest chciwość? Nasza? Wielkich korporacji?
Zarówno korporacje, jak i my sami robimy to, na co nam się pozwala. Jeśli kupię sobie butelkę coca-coli (co uważam za idiotyczne - to woda z cukrem), czuję się winny, bo to przecież plastikowa butelka.
Potem moją odpowiedzialnością jest, by butelkę wyrzucić do odpowiedniego pojemnika, odpowiedzialnością mojego miasta - by poddać ją recyklingowi.
Pytam: gdzie jest w tym wszystkim odpowiedzialność firmy, której wolno produkować miliardy plastikowych butelek na minutę?
Jakiś czas temu rozmawiałam z ekspertem od gospodarki obiegu zamkniętego. Powiedział, że by cokolwiek się na świecie zmieniło w kwestii odpadów, prezes Coca Coli musiałby ogłosić: od dzisiaj przestajemy produkować.
Ostatnio cała Polska miała ubaw, kiedy Jaś Kapela napisał felieton, w którym nawoływał do wprowadzenia obowiązkowego weganizmu, zakazu latania i znacznego ograniczenia podróży prywatnym samochodem.
Według niego, powinniśmy takie rozwiązania wprowadzić. Ot, już teraz. Z dnia na dzień.
Niemożliwe.
Niby dlaczego? Przez ostatnie trzy miesiące nie lataliśmy, a świat funkcjonuje.
Ktoś musiałby zacząć i zgodzić się na poniesienie kosztów. To tak jak z butelkami zwrotnymi - nikomu się to nie opłaca, bo trzeba by zapłacić za transformację systemu: likwidację hut szkła, jednakowe butelki…
Zgoda, nie mogłoby być tak, że zamykamy ogromne gałęzie gospodarki i mówimy: radźcie sobie.
Oznaczałoby to wymyślenie od nowa systemu gospodarki światowej, inną redystrybucję dóbr, inny system podatkowy.
Mnie łatwiej byłoby pogodzić się z tym, że miliarderzy zostają milionerami, niż z tym, że biedni umierają z głodu. To oczywiście utopia, ale, żeby się uratować, powinniśmy zamknąć wiele sektorów gospodarki - i to z dnia na dzień. I to byłby dopiero pierwszy krok w długim marszu.
To oczywiście niemożliwe. W związku z tym nasze dzieci będą świadkami końca cywilizacji.
Oglądałeś film prof. Malinowskiego "Można panikować"? Profesor od lat opowiada o tym, co nas czeka, ale nikt nie chce słuchać.
Oglądałem. Temat mnie bardzo interesuje. W trakcie pracy nad książką przeczytałem też wywiad z pewnym klimatologiem.
Wstrząsnęło mną to, co powiedział: że gdyby na poważnie myślał o przyszłości, to nie mógłby wstać z łóżka.
Oczywiście, diagnozujemy już depresję klimatyczną, ale człowiek jest tak skonstruowany, że myśli pozytywnie. Gdybyśmy byli realistami, też byśmy nie wstawali z łóżka.
Po co w ogóle z niego wychodzić, jeść, pić browar, uprawiać seks, skoro na czole mamy wytatuowany okres przydatności do spożycia? I to bardzo krótki okres.
"Geniusz w Waszyngtonie lub Pekinie uzna, że rozpęta epidemię wyhodowanego w laboratorium wirusa, który może wybije nas do nogi. A może tylko sprawi, że miliony będą musiały oglądać, jak ich najbliżsi duszą się w męczarniach". Napisałeś ten fragment przed pandemią czy w już w trakcie jej trwania?
Dopisałem już po wybuchu epidemii. Oczywiście, nie wierzę, że wirus został wyhodowany w laboratorium. Nie wiemy jednak, co nas czeka, czy "coś" nie kryje się w roztapiającej się wiecznej zmarzlinie.
Nasz styl życia też sprzyja rozprzestrzenianiu się chorób: jak mamy wolny weekend, to zapierniczamy na kawę do Lizbony, zamiast wziąć koc nad Zalew Zegrzyński.
Spytałem niedawno znajomą z kancelarii prawnej, czy nie mają problemów finansowych. Odparła, że nie, bo odkąd przestali wysyłać ludzi na biznesowe lunche do Los Angeles, to zostaje im sporo w kieszeni.
I działo się to w świecie, w którym technologia pozwala załatwić wszystko online.
Ale przecież miło jest pić kawę w kawiarni w Lizbonie, zjeść homara, polecieć od czasu do czasu na zagraniczne wakacje…
Ależ ja bardzo lubię naszą cywilizację! Skoro jesteśmy już na etapie balu na Titanicu, to niech to przynajmniej będzie bal z dobrym żarciem.
Orkiestra ma grać do końca?
Jak słyszę w telewizji, że musimy zadbać o planetę i przyszłość cywilizacji, jeść troszkę mniej mięsa czy ciut mniej jeździć samochodem, to ogarnia mnie pusty śmiech.
Powinniśmy się zamknąć w domach, ograniczyć do jedzenia lokalnych produktów, żywić się chlebem z czarną rzepą.
W którym momencie uwierzyliśmy, że chlebek ryżowy z awokado popity sokiem z grejpfruta to podstawa diety mieszkańca Mazowsza?
Ale bohaterka twojej książki, Zofia Lorentz, chociaż nie je "ptaków i ssaków" z powodów klimatycznych, leci na Sachalin i z rozkoszą wysysa mięso kraba.
Nawet profesor Malinowski w swoim dokumencie mówi, że jeździ samochodem i lata samolotem na sympozja. Nie wierzę w żadne szlachetne samoograniczenie się ludzkości. Nie przestaniemy pić "złej" coca-coli w plastikowych butelkach. Jedyną szansą są decyzje polityczne. Nikt jednak coli nie zakaże ani nie obieca, że od jutra będzie do kupienia tylko w szklanych butelkach. Bal na Titanicu trwa, zmuszam się dostrzegać jego pozytywne strony.
Jakie?
Wiara w to, że jeżdżenie na rowerze do pracy i zakręcanie wody przy myciu zębów coś zmienią, jest złudna. Ale przynajmniej możemy jeszcze się zabawić. Tak, wiem, marne pocieszenie. Bardziej martwi mnie, gdy myślę o mojej 22-letniej córce.
Dla mnie decyzja o posiadaniu dziecka wiązała się z pytaniem: czy będzie mnie stać na wózek?
Dla niej pytanie brzmi: czy chce sprowadzić na świat kogoś, kto zobaczy tego świata koniec?.
Poza tym, przygnębia mnie tempo zmian. Najbardziej pesymistyczne prognozy sprzed lat okazują się teraz tymi najbardziej optymistycznymi.
Nie mam też złudzeń, że epidemia doprowadzi do opamiętania, wprost przeciwnie, będzie jeszcze gorzej.
Przenieśmy się na polskie poletko. W książce przemycasz sporo wątków politycznych. Zofia Lorentz w pewnej chwili myśli, że być może nie dowie się, czy Andrzej Duda zostanie prezydentem na drugą kadencję i że to akurat dobra wiadomość. Aparycję Bogdana Smugi zapożyczyłeś od Adriana Zandberga i nie kryjesz sympatii do niego. Żałujesz, że Zandberg nie kandyduje w wyborach?
Żałuję. Jestem wyborcą lewicy i tego nie ukrywam. Kandydatura Rafała Trzaskowskiego sprawia, że teraz mam na kogo głosować, ponieważ znam go, i cenię, uważam, że to idealny człowiek na to stanowisko. Ale gdyby kandydował Zandberg, miałbym zagwozdkę.
Podoba ci się to, co proponuje - i o czym wspominasz też w książce: tanie mieszkania na wynajem, koniec kredytów, podatki progresywne?
Całe lewicowe imaginarium ekonomiczne jest mi bliskie. Za lewicę zwykło uważać się ludzi, którzy chcieliby urządzać "aborcyjne łapanki" na rogach ulic albo wiązać wszystkich mężczyzn nierozerwalnym węzłem małżeńskim.
Tymczasem lewica to przede wszystkim kwestie ekonomiczne. Ludzkość najlepiej rozwijała się po wojnie, kiedy gospodarka była oparta na sprawiedliwej redystrybucji dóbr, niwelowaniu nierówności społecznych, wysokich podatkach. Nawet jeśli wiem, że to znaczy, że ja sam, przy obecnych dochodach, nieźle dostałbym po kieszeni.
Zawsze można znaleźć sobie jakiś raj podatkowy.
Nie ma mowy. Jestem patriotą i z dumą płacę podatki. Jestem lewakiem, wierzącym w silne instytucje i dobrze sfinansowane państwo. Każde państwo potrzebuje pieniędzy, a te biorą się z naszych podatków.
Ale o emigracji kiedykolwiek myślałeś?
Jak każdy Polak mam to w DNA. I kanadyjski dowód osobisty też mam, ale to ciągle raczej plan awaryjny. Tu mam rodzinę, wspaniałych przyjaciół. To już nie są lata 80., a osiągnięcia ostatnich 30 lat naprawdę są imponujące. Rozumiem, że jak ktoś w latach 70. wyjeżdżał do Stanów czy Kanady, to był "wielki świat". Ale dzisiaj? Gorsza cywilizacja za wyższą cenę, bez sensu.
Twoi bohaterowie to też patrioci-lewacy. Zofia Lorentz, zasłużona odzyskiwaczka zaginionych dzieł sztuki, zostaje wyrzucona z pracy w Muzeum Narodowym za wystawę prac pokazujących jedzenie banana. To przecież prawdziwa historia afery wokół "Sztuki konsumpcyjnej" Natalii LL i Katarzyny Kozyry.
Nie mogłem nie wykorzystać bananów. Zofia Lorentz w powieści jest historyczką sztuki, dyrektorką Muzeum Narodowego. Chciałem wyrzucić ją z pracy, by miała motywację do wykonania powierzonego jej zadania. I akurat wybuchła afera bananowa, jak mogłem tego nie wykorzystać.
Niedawno skrytykowałeś też ministra Piotra Glińskiego, że na ratowanie polskiej kultury w czasie kryzysu wywołanego pandemią przeznaczył 20 mln zł, czyli tyle, ile wynosi jeden procent dotacji dla TVP.
Tak. Wszyscy w branży wtedy głośno krzyczeliśmy. Ciągle uważam, że to kuriozalne, różne grupy dostają w czasie pandemii pieniądze za to, że "są", a artyści muszą brać udział w konkursie piękności. Nikt nie każe producentowi rowerów pisać wniosków, że zrobi kurs składania rowerów online, bo inaczej nie dostanie państwowej pomocy.
Ale, żeby być uczciwym, to powiem, że minister Gliński odpowiedział na mój i środowiska artystycznego apel. Powołano zespół antykryzysowy przy ministerstwie kultury, a rozmowy, które się w nim toczyły, były zaskakująco merytoryczne. Dostrzegłem chęć, by nas zrozumieć i coś zmienić. Jako cyniczny działacz społeczny powiem nawet, że to dobry moment, by przewalczyć pewne postulaty, o których wcześniej nikt nie chciał rozmawiać.
Takie jak emerytury dla twórców?
Nawet nie o emerytury, ale w ogóle o ujęcie artystek i artystów w systemie ubezpieczeń społecznych, żebyśmy mogli się sami ubezpieczać. I żeby najbiedniejsi dostawali dopłaty do tych ubezpieczeń.
Ja mam dobrą sytuację, obok mieszka Michał Żebrowski - ktoś, patrząc na nas, mógłby pomyśleć: "po co im pieniądze, we łbach się przewraca".
Ale my stanowimy promil branży artystycznej. Większość to biedny prekariat. Artyści mają nieregularne dochody, do tego nasza działalność nie jest obliczona na zysk.
Wspomniany przedsiębiorca od składania rowerów może policzyć, ile kosztować go będą części, ile zapłaci pośrednikowi i za ile sprzeda gotowy produkt. A jak taką kalkulację może przedstawić ktoś, kto rok pracuje nad instalacją audiowizualną?
Nie może. A jednak chcielibyśmy, by ten ktoś ją zrobił, pokazał na biennale w Wenecji, rozsławił imię Polski na całym świecie.
Są przecież granty, stypendia. Sama takie otrzymałam.
Ale to zawsze rozwiązania doraźne i chwilowe, my walczymy o działający trwale system. Żeby wyjść poza ogólniki: od lat jako branża literacka staramy się o powołanie komisji niezależnych ekspertów i ekspertek, krytyków literackich, krytyczek, literaturoznawców i literaturoznawczyń, którzy rekomendowaliby z polskich nowości literackich pozycje zasilające biblioteki.
Biblioteki miałyby współczesny kanon literacki, czytelnik - dostęp do tego kanonu, a ambitny autor i wydawcy - większe nakłady.
Mówisz "krytyczka", "ekspertka". W "Bezcennym" Zofia Lorentz jest jeszcze "doktor Lorentz", w "Kwestii ceny" - "doktorką". Jednemu z bohaterów "doktorka" nie przechodzi przez gardło, ale ty nie masz z tym problemu.
Nie urodziłem się feministą, mój feminizm jest nabyty i wymaga ciężkiej pracy. Kiedyś uważałem, że feminatywy nie są koniecznością, dzisiaj uważam, że są. Świadomość rodzi się w języku.
Wierzysz, że język jest w stanie zmieniać rzeczywistość?
Jasne, przecież jestem pisarzem. Historyczka, doktorka, podróżniczka brzmi dla mnie naturalnie. Ale już dwieście lat temu o Matce Boskiej pisano w litaniach “mędrczyni”. Wytępienie żeńskich końcówek to narośl PRL-u. Podoba mi się też wykorzystywanie plastyczności języka. I nawet jeśli dla mnie "kierowczyni" brzmi dzisiaj dziwnie, to dla mojego, dziewięcioletniego obecnie syna, może już brzmieć naturalnie.
Zofia Lorentz, nie dość, że jest historyczką sztuki i naukowczynią, to jeszcze swobodnie mówi i myśli o seksie. I to językiem, który wydaje się naturalny. Ani wulgarny, ani infantylny.
Uważam, że sfera seksualna często zostaje niepotrzebnie zmitologizowana. Albo właśnie zwulgaryzowana. Rzadko mówimy o seksie jak o części życia: że człowiek myje zęby, je sałatkę, bzyknie się, potem ogląda Netfliksa. Albo wchodzimy w pornografię, fizjologiczną dosłowność, albo w uduchowienie, którego moim zdaniem, w seksie zbyt wiele nie ma.
"Gwiazdy przygasły, fala się uniosła, a świat zatrzymał się w miejscu tylko po to, by mogła krzyknąć w czerń nocy"?. No nie.
Przyznajesz w posłowiu, że tytuł "Kwestia ceny" zapożyczyłeś od Andrzeja Sapkowskiego. Podobnie jak wcześniej "Ziarno prawdy".
I w obu przypadkach zdałem sobie z tego sprawę, jak tytuły były już wymyślone. Zabawne.
To znaczy, że następna powieść będzie się nazywała…
"Mniejsze zło".
Albo "Okruch lodu".
Niby żarty, a ja myślę, by następną powieść osadzić w klimatach polarnych. "Okruch lodu" będzie jak znalazł.
Powieść Zygmunta Miłoszewskiego "Kwestia ceny" ukaże się 17 czerwca nakładem wydawnictwa W.A.B.