Papież Benedykt XVI, Mondadori Portfolio, Getty Images
Krótko po tym, jak w lutym 2013 roku papież Benedykt XVI ogłaszał po łacinie swoją abdykację, jeden ze znanych polskich publicystów zajmujący się tematyką religijną, orzekł, że Ratzinger zostanie zapamiętany jedynie jako papież, który odszedł.
Z kolei abp Stanisław Dziwisz, zakonserwowany w kościelnej machinie kapeluszem kardynalskim od Jana Pawła II, mówił, że przecież Chrystus nie zszedł z krzyża. Można i tak.
Ucieszyli się z tych słów ci, dla których kard. Ratzinger, a później Benedykt XVI stał się ucieleśnieniem wszelkiego zła i tyranii wyblakłej potęgi Kościoła rzymskiego.
Jeden wymiar to za mało
Dla wrogów Ratzinger był, jest i pozostanie połączeniem cynicznego i brutalnego imperatora Palpatine’a z Gwiezdnych Wojen (powstawały zresztą memy, ukazujące rzekome podobieństwo między fikcyjnym władcą a papieżem Benedyktem) i surowego funkcjonariusza hiszpańskiej inkwizycji.
Dla o wiele mniejszej grupy najzagorzalszych zwolenników, którzy w 2005 roku widzieli w Benedykcie wręcz mesjańskiego kapitana statku rozhuśtanego na wodach globalizacji, był, jest i pozostanie ideową osnową Kościoła triumfującego. Kościoła prawdziwego, bezkompromisowego i nieskażonego duchem czasów, którego doktryna domyka się w każdym miejscu. Kościoła, który zna odpowiedź na każde pytanie i jest w stanie zaspokoić najgłębsze pragnienia człowieka.
Joseph Ratzinger/Benedykt XVI nigdy nie był ani jednym, ani drugim – w przeciwieństwie do swoich krytyków, którzy wrzeszcząc, domagali się otwartości, choć sami jej niewiele posiadali wobec Benedykta, ten nie stronił od polemiki i chętnie angażował się w ideowe spory współczesności.
Słuchał, czytał i przytaczał oponentów, nawet pijał z nimi kawę i gawędził przez kilka godzin na werandzie (tak było z dawnym kolegą ks. Hansem Küngiem, którego jako kardynał, Ratzinger pozbawił prawa nauczania teologii katolickiej za książkę podważającą papieską nieomylność).
Nawet jeśli ktoś mógł mieć zastrzeżenia do treści polemiki lub wyciąganych wniosków to przecież fundamentalista i fanatyk z nikim nie rozmawia, a obwieszcza, krzyczy, przymusza, tudzież bombarduje w imię prawdy i pokoju. Nie taki był i nie taki jest Benedykt. Dziś papież-emeryt.
Benedykt XVI nie był, nie jest i nigdy nie będzie też kościelnym cudotwórcą – zresztą, żadna z jego opublikowanych prac nie wskazuje na to, aby kiedykolwiek miał takie ambicje.
Na pewno chciał być kardynałem. O swoich reminiscencjach pisał w – chyba przedwczesnej autobiografii "Moje życie" - jakby się już wybierał na emeryturę i pakował walizki na powrót do ukochanej Bawarii.
W jednym z wywiadów wspomniał z okresu dzieciństwa wizytę arcybiskupa-metropolity Monachium i Fryzyngii Michaela Faulhabera, którego kardynalskie purpury zrobiły oszałamiające wrażenie na 5-letnim Josephie
– Też chcę być kardynałem – powiedział. I został nim.
Ratzinger zawsze się uważał za współpracownika prawdy (zawołanie biskupie, które przyjął w 1977 r.), za jednego z inżynierów na wielkim placu budowy katedry wiary, ale raczej nie wielkiego "machera", który mógłby czy pragnąłby złapać Kościół za gardziel i uformować według własnego widzimisię.
Tym bardziej nie uważał się za twórcę nowych dogmatów. Powtarzał wręcz, że zadaniem teologa jest ochrona wiary najsłabszych, a we wspomnianej już autobiografii napisał, że "objawienie nie jest meteorytem, który spadł na ziemię i leży gdzieś jako masa skalna, z której można pobrać próbkę, zanieść do laboratorium i analizować."
Mówił o żywym, dynamicznym organizmie wiary, która sprzeciwia się pozoranctwu i samo zakochaniu.
Zadufany w sobie, teflonowy książę Kościoła?
Ratzinger taki nigdy nie był, jednak tak właśnie był postrzegany – mniej jako apostoł Ewangelii i sługa sług Bożych w swoim Kościele, a bardziej jako dowódca czołgu rozjeżdżającego i taranującego wszystko, co nie byłoby po linii hierarchii, a to wszystko w przedsoborowych szatach liturgicznych z dużą ilością ozdób i blichtru.
Takie obrazki, ze względu na swoją banalną konstrukcję, są jak fast food. Nie wymagają za wiele myślenia, ani też wyobraźni. Przekazują czarno-biały strumień świadomości, który zwalnia od ciekawości i dalszych pytań.
Skoro mowa o obrazach i Benedykcie XVI, a także tym, co zostawia po sobie papież senior, nie sposób nie powiedzieć o filmie, a właściwie o dwóch filmach, z których jeden przeszedł w Polsce właściwie bez echa, a zdobył szeroki rozgłos w Niemczech, tradycyjnie sceptycznych wobec papieża Ratzingera, choć gdy ten został wybrany na Biskupa Rzymu, bulwarowy Bild ogłosił "Wir sind Papst" ("Jesteśmy papieżem").
I tak obraz Benedykta XVI w produkcji Netflixa "Dwóch papieży", świetnie zagrany przez Anthony’ego Hopkinsa, ukazuje Benedykta XVI jako zgorzkniałego, zamurowanego we własnym świecie starszego jegomościa, który nie może pogodzić się z tym, że ludzie myślą samodzielnie, nie chodzą do Kościoła lub – cytując samego Benedykta z monachijskiego stadionu – "mają zbyt wiele frekwencji w uszach" i odbierają jedynie zniekształcone głosy lub w ogóle żadne.
O ile widz nie ma żadnego problemu, żeby w błyskotliwej grze Jonathana Pryce’a rozpoznać i usłyszeć papieża Franciszka, nawet jeśli z pewnymi przerysowaniami, to w przypadku Benedykta jest to już praktycznie niemożliwe. Może z wyjątkiem końcówki, gdzie papież-maruda, zły na świat dookoła daje się namówić (uwaga, spoiler!) na potańcówkę z przyszłym papieżem Franciszkiem i na selfie z pielgrzymami w Kaplicy Sykstyńskiej.
Nie chodzi o recenzję naprawdę ciekawego filmu, ale o obraz samego Benedykta, którego jeśli ktoś opierał się na przekazie medialnym, trudno było tak naprawdę docenić, polubić i zrozumieć. Inna sprawa, że Franciszek wcale nie jest mniej atakowany od papieża Benedykta – inne są tylko fronty, a obsada adwersarzy zamieniła się miejscami. Wtedy i teraz odbiór papieskich słów pozostał porównywalnie wybiórczy.
Innym obrazem, przez który starano się podsumować Benedykta i jego pontyfikat, jest wyświetlany do niedawna w niemieckich kinach film niemiecko-brytyjskiego reżysera Christopha Röhla "Verteidiger des Glaubens" ("Obrońca wiary").
Ten film, mający ambicję filmu dokumentalnego, to prawdziwa gradka dla wyznawców teorii o pancernym kardynale, ludzi przekonanych, że Kościół rzymskokatolicki to czyste zło i właściwie instytucja zatroskana jedynie o własny prestiż, pieniądze i strefy wpływów. Röhlowi –zdeklarowanemu ateiście – udało się namówić do udziału w filmie znaczące postaci, w tym abpa Georga Gänsweina, osobistego sekretarza Benedykta XVI.
Inna sprawa, że już po emisji filmu abp Gänswein wydał oświadczenie, w którym podkreślił, że został oszukany przez reżysera i odradza wszystkim oglądanie filmu.
O takiej reklamie reżyser mógł tylko pomarzyć, a jednak się spełniło! Jednym z głównych wątków filmu są oskarżenia pod adresem Ratzingera, iż ten nie tylko wiedział o przypadkach molestowania seksualnego nieletnich i nagannych praktykach prominentnych ludzi Kościoła, ale też był współodpowiedzialny za zamiatanie spraw pod dywan.
Film może nie wywołał popłochu, ale jednak stanowczą reakcję niemieckiego episkopatu, który w specjalnym oświadczeniu napisał, że film ukazuje: "zniekształcony obraz kard. Josepha Ratzimngera/Benedykta XVI. W filmie dominuje następująca narracja: Ratzingerowi chodziło tylko o czystość Kościoła i kapłaństwa, nigdy o ofiary. To zawzięta i błędna interpretacja. Teologia Josepha Ratzingera nie charakteryzuje się jednostronnym wyobcowaniem od rzeczywistości i koncentracją na pięknie odizolowanym od świata."
Ponadto biskupi niemieccy przypominają, co w sumie nie podlega dyskusji i co jest niezaprzeczalnym dziedzictwem Ratzingera, a o czym mało kto pamięta: to Joseph Ratzinger był siłą napędową zaostrzenia kościelnych procedur wobec księży pedofilów.
To Ratzinger stworzył specjalną izbę karną w Kongregacji Nauki Wiary zajmującą się kwestiami nadużyć seksualnych duchownych.
To Ratzinger wydalił ze stanu kapłańskiego ponad 380 księży i wreszcie to papież Benedykt XVI jako pierwszy papież w historii spotkał się – poza obiektywami kamer – z ofiarami księży-pedofilów we wrześniu 2011 podczas pielgrzymki do Niemiec.
Wciąż nierozwiązana kwestia pedofilii, słusznego zwracania uwagi na to, że Watykan zdawał się z większą determinacją karać niepokornych księży, którzy nie zgadzali się z nauczaniem Kościoła aniżeli księży-pedofilów, jest z pewnością jednym z tych zarzutów, które pozostają obciążeniem dla Benedykta.
I nie stanie się ono lżejsze nawet o gram, jeśli stwierdzimy, że (współ)odpowiedzialność jego poprzedników może być większa, a i działania Franciszka na tym polu nie spotyka się z powszechnym zachwytem. Słuszny jest też zarzut, że Benedykt zrobił niewiele lub nic, aby rozbić watykańskie układy i wyzwolić swój Kościół z grzechu klerykalizmu, który sam często piętnował.
Krytyk Kościoła?
Jak mało wiary jest w licznych teoriach, ileż pustych słów! Ile brudu jest w Kościele, i to właśnie wśród tych, którzy poprzez kapłaństwo powinni należeć całkowicie do Niego! Ileż pychy i samouwielbienia! – to nie są, jakby mogło się wydawać, słowa papieża Franciszka. Wypowiedział je właśnie Joseph Ratzinger w bardzo charakterystycznym miejscu i czasie.
Jest Wielki Piątek, 25 marca 2005 roku. Umierający papież Jan Paweł II nie uczestniczy już w tradycyjnej drodze krzyżowej w rzymskim Koloseum, a zastępuje go kard. Ratzinger.
Gasnący papież obserwuje liturgię drogi krzyżowej z watykańskich apartamentów, ściskając drewniany krzyż, a Ratzinger mówi o brudzie i samouwielbieniu - właściwie nie była to dobra ocena Kościoła, za który on sam, z papieżem Janem Pawłem II na czele, był odpowiedzialny.
A jednak słowa padły i jeszcze podczas pontyfikatu 2005-2013 wierni i kurialiści słyszeli je wielokrotnie. Słowa, słowa, słowa… mówili krytycy.
Rzeczywiście, papież Benedykt XVI był słabym zarządcą. Wydawałoby się, że jako oblatany na watykańskich korytarzach kurialista, znający mechanizmy, ludzi i niepisane zwyczaje rozprawi się z klerykalną hydrą, bo przecież – jak wiadomo – car jest dobry, tylko gubernatorzy zawalają sprawy "zwykłych ludzi".
A jednak obok głębokich homilii, ważnych słów i gestów ekumenicznego oraz międzyreligijnego otwarcia, integralną częścią historii pontyfikatu pozostaną fatalne nominacje (w tym także w Polsce).
Będziemy pamiętać też skandale z wyciekiem poufnej korespondencji z prywatnych apartamentów papieskich za sprawą kamerdynera i o wiele więcej pomniejszych spraw, choć bardziej skandalizujących i tym samym elektryzujących opinię publiczną.
Ten pontyfikat składał się z wielu obrazów, które nie dają jednoznacznie hiperoptymistycznego, ani tym bardziej tragicznego bilansu pontyfikatu, nawet jeśli w mediach, szczególnie niemieckich, przeważają epitety typu "gescheiterter Papst" albo "Papst, der scheiterte" (papież, któremu się nie udało).
To nie jest też tak – jak tego chcą niektóre środowiska tradycjonalistyczne – że obecny papież Franciszek zalicza wpadkę za wpadką lub cokolwiek powie, wymaga określonego wyjaśnienia, co by papieża nie uznać za heretyka (niektórzy teolodzy katoliccy zdają się tak uważać).
Za czasów Benedykta XVI było dokładnie tak samo – słowa niemieckiego papieża może nie rozpalały świata, ale zmanipulowane i wyrwane z kontekstu świat podpalały, co miało miejsce choćby po słynnym Przemówieniu w Ratyzbonie na temat wiary i rozumu oraz ich miejsca w islamie, choć nie tylko w nim.
Odchodzenie na raty
Unikanie tematu śmierci lub tylko myślenie o tym, jak ją przeciągnąć oznacza brak akceptacji i szacunku dla życia – pisał kard. Ratzinger.
Do rangi sensacji urosła niedawna depesza niemieckich mediów o odchodzącym papieżu – dziennikarze dotarli do papieża emeryta, który ledwo słyszalnym, łamiącym głosem mówił, że zbliża się do końca swoich dni, dodając, że mowa (Mundwerk) już nie taka jak kiedyś.
O śmierci Ratzinger mówił wielokrotnie. Nie tylko w naukowych dziełach teologicznych (np. Śmierć i życie wieczne, 1977), ale i podczas wielu kazań i przemówień Gdy w 2013 roku Benedykt ogłaszał abdykację, temat powrócił z bezpośrednim odniesieniem do osoby papieża.
Zastanawiano się, czy powodem są jakieś ukrywane dolegliwości fizyczne. Zresztą, sam Benedykt odsłonił później rąbka tajemnicy i mówił, że decyzja o ustąpieniu dojrzewała od jakiegoś czasu, a punktem kulminacyjnym była jego pielgrzymka do Meksyku, którą – zdrowotnie – dość źle zniósł.
Tajemnicę o rezygnacji skrywano długo. O zamiarze papieża wiedziało dosłownie kilka osób i – wbrew temu, co sugeruje netflixowa produkcja – nie wiedział o niej kard. Jorge Bergoglio.
Spekulacje o umieraniu Benedykta mnożyły się. Pamiętam, jak krótko po abdykacji Benedykta jedna z rozgłośni poprosiła mnie o nagranie programu o Benedykcie w czasie przeszłym, "tak na wszelki wypadek, jakby zmarł i trzeba by było wyciągnąć coś szybko z szuflady".
W 2018 roku papież senior powtórzył słowa o odchodzeniu w podziękowaniu za wszystkie wyrazy sympatii i modlitwy na łamach dziennika Corriere della Sera".
Jeszcze wcześniej, bo już w 2017 roku za sprawą byłego rzecznika archidiecezji krakowskiej pojawiły się spekulacje na temat odchodzenia papieża Benedykta i znów nastąpił czas podsumowań.
Lewitując nad ciałem i z kotem na kolanach
Z tego "odchodzenia na raty" najwięcej szumu wydają się robić bardziej postronni obserwatorzy niż Ratzinger, który jakby ze spokojem i ironią patrzy na to, co nieuniknione dla każdego.
W jednej ze swoich książek pisał, że relacje osób, które przeżyły śmierć kliniczną, nie są i nie mogą być pocieszeniem dla wierzących, bo wprawdzie "może być całkiem zabawne przez parę godzin lewitować nad sobą gdzieś w pokoju, radośnie i ekscytacji patrzeć z góry na własne ciało i pozostawioną rodzinę, jednak o wieczności nic nam ta sytuacja nie mówi o wieczności (…) uspokojenie nie zaprowadzi nas daleko" – ironizuje pancerny teolog, o którym się pisze, iż żył w watykańskiej bańce i niewiele wiedział o życiowych dylematach.
Jakby na osłodę tego image’u bezwzględnego kardynała, zimnego papieża w butach od Prady (wiadomo, że tam ubiera się też diabeł) pojawiały się też w czasie pontyfikatu Benedykta i chyba częściej po jego zakończeniu dawne obrazki Ratzingera to z kotem na kolanach albo z kuflem piwa.
Wizerunek papieża Ratzingera ocieplała nieco książka dla dzieci o kocie Chico wydana przez włoską pisarkę Jeanne Perego, w której futrzak opowiada o papieżu Benedykcie, który jeszcze w czasach kardynalskich dokarmiał bezdomne rzymskie koty w okolicach Watykanu.
Ale pozostawiając koty, muzykę Mozarta i fortepian, które Ratzinger uwielbia, i jeszcze bardziej uwielbianą przez niego Bawarię nie sposób uciec od człowieka, który należy do odchodzącego powoli pokolenia świadomie przeżywającego i uczestniczącego w II wojnie światowej oraz w późniejszych przemianach kulturowych, które wpłynęły i wciąż wpływają na świat, jaki znamy.
Te doświadczenia, w tym i często przerysowywany przez krytyków Ratzingera wpływ rewolty roku 1968, kształtowały myślenie i działanie niemieckiego teologa, w tym jego zdecydowany sprzeciw wobec wojny w Iraku i wszelkich działań, które deptały godność człowieka, w tym i przemoc uzasadnianą za pomocą religii.
Ratzinger uważał się przez całe życie za współpracownika prawdy, choć wielu, jeśli nie większość, widziała w nim lub chciała wiedzieć bezkompromisowego fightera. Kogoś w rodzaju katolickiego Wiedźmina, który samotnie walczy z wszelkimi -izmami, nie zważając na przeciwności.
Owszem, taki obraz może znaleźć tu i ówdzie swoje potwierdzenie w niektórych działaniach lub ich braku, jednak wydaje się, że trudno w przypadku Benedykta XVI mówić o zaprogramowanym pesymizmie – stawką w jego myśleniu i twórczości jest coś więcej aniżeli chwytliwe instrumentarium publicystyczne czy kaznodziejskie.
Nie chodziło mu nigdy o tanie efekciarstwo, nawet jeśli jego krytycy wypominali mu szczególne zamiłowanie do starych szat liturgicznych, co bynajmniej nie było przejawem liturgicznego fetyszu, a wizualizacją refleksji nad tradycją Kościoła.
Choć pokusa jest duża to jednak twórczość Benedykta XVI, w tym słowa i czyny, trudno z ręką na sercu określić mianem narracji apokalipsy, opisującej koniec świata i pochwałę zamknięcia się w wieży z kości słoniowej. Dziedzictwem tego teologa i tego pontyfikatu jest chrześcijaństwo myślące i odważne, i to na tyle, że nie boi się mówić o swoich problemach głośno, a nie półszeptem.
Papież Benedykt to również jeden z niewielu znanych intelektualistów chrześcijańskich, który nie boi się bronić prawa chrześcijan do mówienia o prawdzie w spotkaniach z przedstawicielami innych religii i niewierzącymi.
Co więcej, nie jest to nachalna propaganda lub kibolskie wymachiwanie orężem krzyżowców, ale spokojne argumenty i dyskusja szanująca partnera w rozmowie. Ot, cały Ratzinger. Znany i nieznany.
Odchodzący Ratzinger pozostaje tym samym niewygodnym teologiem i myślicielem. Sam fakt, że w ostatnim czasie nakręcono o nim aż dwa filmy oraz że świat interesuje się, co ma do powiedzenia 93-letni już starzec odgrodzony od świata, pokazuje, że jednak zostanie zapamiętany nie tylko z powodu swojej abdykacji.
Auguri, Benedetto!