Fot. Thomas Bonometti, Unsplash.com
To fascynujące uczucie. Ekscytacja, ciekawość i nadzieja na osobiste spotkanie, oko w oko. Są gdzieś z tyłu głowy opowieści o Czerwonym Kapturku, nie sposób do końca się ich pozbyć. W bajki dorośli mężczyźni nie wierzą. Ale pamiętają powieści Jacka Londona i Jamesa Oliviera Curwooda. Wilki w nich są dzikie i niebezpieczne, choć piękne i wspaniałe.
O tym, jak drugiego dnia poszukiwań stawiamy pierwsze kroki za wilczym tropem
Stoimy więc z Bartkiem po kostki w śniegu, wpatrujemy się w odcisk wilczej łapy. Na zagłębieniach w śniegu, zrobionych poduszkami łap drapieżnika, cienka warstwa płatków. Znaczy się, że był tu przed chwilą, nie później niż przed kwadransem. Najpewniej dzieli nas kilkanaście minut, może pół godziny.
Ruszamy tropem. Wystawiam oblizany palec i wyraźnie czuję wiatr od południowego wschodu, od strony wzniesienia. Prowadzi nas sznur, równy rząd odcisków łap. Nie jednego wilka, a kilku. Trudno powiedzieć ilu, szły jeden za drugim.
To dobrze, że tam prowadzą tropy. Idziemy za nimi pod wiatr, pod górkę. Jeśli są po drugiej stronie, mamy jakieś szanse na dostrzeżenie ich, zanim nas wyczują. Tylko musimy być bardzo cicho, a to trudne - śnieg pod butami skrzypi i chrzęści.
My milczymy, rzecz jasna. W głowie tłucze się znana i oczywista prawda: gdyby wilki atakowały ludzi, to niemal codziennie mielibyśmy doniesienia o zagryzionych dwunożnych, powolnych i bezbronnych istotach z gatunku homo sapiens.
Osobniki takie nie potrafią wyczuć zapachu drapieżnika, nie są szybkie jak sarny, nie bronią się porożem jak jelenie, nie uciekają do nory jak lisy lub do wody jak bobry. Są daniem podanym wilkowi na talerzu.
A przecież takich doniesień, o ludziach zjedzonych przez wilki, nie ma. Wniosek? Nas nie atakują, choć teoretycznie mogłyby, a jednak coś je powstrzymuje.
Coś bardzo silnego, jakby wiedziały, że atakując te wyprostowane, nieporadne stworzenia, natychmiast wydałyby na siebie wyrok. Przecież niektóre z tych osobników mają takie podłużne przedmioty wydające groźny huk. Wtedy też rozprzestrzenia się przerażający zapach dymu i czegoś jeszcze… Lepiej więc dwunożnych omijać z daleka.
To wszystko jest oczywiste. Tego się trzymamy i dalej, ostrożnie podążamy wilczym tropem.
Na niebie pojawia się słońce, temperatura natychmiast skacze o dwa stopnie, a puchowa kurtka Bartka okazuje się przekleństwem. Jest coraz bardziej stromo, śnieg sięga już niemal kolan. Przyspieszone oddechy. Tropy wydają się coraz świeższe, coraz wyraźniejsze. Ale to może być tylko złudzenie.
O tym, jak trudno jest przetrwać samotnym wilkom
Dziesięć lat temu, jako reporter, jechałem do Borów Tucholskich, żeby sprawdzić sensacyjne informacje o pojawieniu się tam wilków.
Dzisiaj są spotykane w niemal każdym większym kompleksie leśnym na Pomorzu. Nic dziwnego. Wraz ze wzrostem liczebności populacji następuje ekspansja terytorialna.
Jednak jej wzrost nie może postępować w nieskończoność. Oddajmy jednak głos nauce.
W 2001 roku, kiedy wprowadzono ich ochronę ścisłą, liczebność wilków w Polsce szacowano na 463-564 osobniki. Dzisiaj jest ich około dwóch tysięcy, czyli ich liczba w ciągu dwóch dekad wzrosła pięciokrotnie.
Dlatego nie brakuje głosów, że nie pozostaje nic innego, jak zacząć na nie polować – w obronie kobiet i dzieci mają stanąć dzielni myśliwi.
Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wygląda na to, że wilki mnożą się bez przeszkód. Ale nie jest to takie proste.
Dr Sabina Pierużek-Nowak, która od lat bada polskie wilki, twierdzi, że mówienie o liczebności populacji nie jest zasadne. Raczej powinniśmy mówić o liczbie grup rodzinnych, czyli watah. Ta liczba jest mniej więcej stała – mamy ich w Polsce ok. 400.
Żeby zrozumieć, dlaczego ich liczba znacząco nie wzrasta, trzeba przyswoić podstawowe informacje dotyczące bytowania tych zwierząt.
Każda wataha zajmuje określone terytorium, to około 200 - 300 km kwadratowych. Dla porównania: powierzchnia całego Gdańska wynosi 260 km kwadratowych, podobnie Poznania, Wrocław liczy 292 km kwadratowe, a Białystok 102 km kwadratowe.
Jedna wilcza rodzina zajmuje więc teren leśny o powierzchni jednego lub dwóch dużych polskich miast. I nie może to być byle jaki las.
Pod tym względem wilki są wybredne. Szukają obszaru, na którym występuje odpowiednia ilość zwierzyny, głównie saren i jeleni – tak, żeby rodzina mogła się wyżywić (jedna wataha średnio zjada sarnę lub jelenia raz na dwa, trzy dni).
Poza tym konieczne są również odpowiednie warunki terenowe, ułatwiające wilkowi polowania – strome wzniesienia, zbiorniki wodne, tereny podmokłe. Obszar nie powinien być przecinany ruchliwymi trasami komunikacyjnymi, które stanowią dla wilków śmiertelne zagrożenie.
Ilość takich miejsc w Polsce jest ograniczona, więc - na co ostatnio coraz częściej zwracają uwagę naukowcy - robi się coraz "ciaśniej". Na przykład na Pomorzu dla kolejnych watah zaczyna brakować miejsca.
Średnio wataha w Polsce liczy od czterech do ośmiu osobników. Jednak liczba ta zmienia się w ciągu roku. Z kilku powodów.
Pierwszy jest taki, że rodzina wilków, licząca w zimie na przykład sześć osobników, wiosną liczy ich już dziesięć, bo na świat przychodzą młode. Zostaną na miejscu do mniej więcej dwudziestego miesiąca życia. Potem młode opuszczą watahę, gdy już nauczą się polować (zaczynają po ukończeniu pierwszego roku życia) i samodzielnie funkcjonować. Dzieje się tak, jeśli przeżyją, bo do dojrzałego wieku dożywa zaledwie trzecia część miotu.
W ten sposób odbywa się naturalna selekcja, tak, żeby najsilniejsze z miotu mogły iść w świat w poszukiwaniu osobnika płci odmiennej i terenu do zajęcia – czyli założenia własnej grupy rodzinnej lub dołączenia do innej watahy.
Wilk, który opuści watahę, będzie miał problem ze znalezieniem "pustostanu" – odpowiedniego obszaru o powierzchni 200-300 kilometrów kwadratowych.
Może więc próbować "wkręcić się" do innej watahy. Ale to nie takie proste, nie wszędzie przecież będzie czekał na niego "wakat". Bo wataha to również nieźle zorganizowane "przedsiębiorstwo". Każdy osobnik pełni swoją funkcję w polowaniu (zwiadowcy, naganiacze, zabójcy), wychowywaniu młodych (piastuni) czy dbaniu o bezpieczeństwo.
I nie ma tu miejsca dla nadprogramowego darmozjada. Jeśli grupa rodzinna radzi sobie w dotychczasowym składzie, nie ma powodu, by przyjmować jeszcze jeden pysk do wyżywienia.
Podróżujący młody wilk wejdzie więc na teren obcej watahy, a tam może czekać go pojedynek z wrogo nastawionymi pobratymcami pod wodzą miejscowego samca alfa. Niewykluczone, że dla samotnika takie spotkanie skończy się tragicznie.
Skazany na samotność i unikanie innych wilków, samotny drapieżnik zdany jest na głód. Zwierzęta te polują w grupie, więc pojedynczy osobnik ma znacznie mniejsze szanse na napełnienie żołądka.
Z głodem wiąże się obniżona odporność. Wilki, wbrew temu, co uważa się powszechnie, mają w lesie wrogów naturalnych – narażone są na ataki pasożytów i na zakażenia szeregiem chorób, głównie świerzbem, który często stanowi przyczynę ich śmierci.
Jednak główne zagrożenie dla wilków stanowi człowiek, mimo że – przynajmniej oficjalnie - nie odbywają się polowania.
Naukowcy zbadali przyczyny znanych nam zgonów – w sumie zidentyfikowali 112 przypadków w latach 2005-2017.
71 wilków zginęło pod kołami samochodów lub pociągów, 26 zostało zastrzelonych (polowania nie odbywają się, przynajmniej oficjalnie), 14 zmarło z przyczyn naturalnych, na skutek chorób.
Rzecz jasna, naukowcy badali te zwierzęta, do których mieli dostęp, więc można tu spodziewać się nadreprezentacji tych wilków, które ginęły na drogach i torach, ze względu na dostępność martwych osobników (wilk padły z przyczyn naturalnych w środku lasu może nigdy nie zostać odnaleziony, leżący na poboczu drogi szybciej trafi do rąk naukowców). Nie zmienia to faktu, że z pewnością jedną z głównych przyczyn śmiertelności wilków są pędzące samochody i pociągi.
Prawda jest więc taka, że od kilku lat liczba wilków w Polsce ustabilizowała się na poziomie 2000–2500 osobników, waha się w tych granicach i nie wzrasta.
Inna rzecz, że zajmując kolejne obszary leśne, wilki pojawiają się coraz częściej w polu widzenia człowieka, nienawykłego do takiego widoku. Wzbudzają zdziwienie, nierzadko paniczny lęk.
O tym, jak jesienią ubiegłego roku, usłyszeliśmy wycie wilków
To było jesienią ubiegłego roku. Zadzwonił Bartek.
- Znajomy myśliwy siedzi codziennie na ambonie i codziennie do mnie dzwoni, że słyszy wilki. Wyją tuż obok niego, od trzech dni, a w zasadzie nocy. Nie widzi ich, ale mówi, że warto przyjechać, posłuchać. Wrażenie jest mocne – zachęcał Bartek.
Nie trzeba było mnie dwa razy namawiać. Wziąłem ze sobą 10-letniego syna.
Bartek dokładnie znał miejsce, gdzie trzeba się zaczaić w mroku w oczekiwaniu na wycie. Są tu ławki, to jakieś miejsce przygotowane dla turystów.
Syn, którego przyzwyczaiłem do chodzenia po mrocznym lesie, nie był specjalnie podekscytowany. Ot, spacer jakich wiele. Zaczynał się już nudzić, ale wtedy usłyszeliśmy je. Najpierw pojedyncze niskie buczenie.
- Słyszeliście? To było TO?
Ułamki sekund ciągnęły się w nieskończoność.
W ślad za pierwszym głosem, po krótkiej chwili rozbrzmiały niemal jednocześnie – wysokie, piskliwe.
Nagle w lesie oddalonym od nas o kilkadziesiąt metrów coś się zagotowało – tak przynajmniej to zapamiętałem - jakby stado diabłów zaczęło jakiś sabat. Wbiło nas w siedzenia. Wpatrywaliśmy się w czarną ścianę lasu.
Człowiek w nocy, wobec takiego dźwiękowego słuchowiska, czuje się bezbronny i jakiś taki… słaby. Jakby stanął kompletnie nagi naprzeciw potężnej siły.
Pewnie każdy z nas ma gdzieś wdrukowany lęk, odziedziczony od praprzodków, który wtedy dał o sobie znać, chciał, nie chciał, mimo wszystkich racjonalizacji, że przecież nic nam z ich strony nie grozi.
Trwało to jakieś trzydzieści sekund, może nieco dłużej, i ucichło.
Syn siedział z rozchylonymi ustami, ciężko oddychając, z rozszerzonymi oczami. Wskazał ręką na oddaloną o kilkadziesiąt metrów czarną ścianę lasu. Wyszeptał:- Tam są wilki?
O tym, jak dzień wcześniej niefortunnie zacząłem poszukiwania wilczych tropów
Tak, to były wilki, wtedy jesienią przy brzegu jeziora. Tego się nie zapomina, wycia z mroku. Dość powiedzieć, że jedna pani, rozsądna i twardo stąpająca po ziemi, która podobnie jak my, usłyszała je w nocy w tym samym miejscu, wpadła w panikę i najzwyczajniej w świecie – uciekła.
Potem zapowiedziała, że jeśli kiedykolwiek, w jakimkolwiek lesie ma spać pod namiotem, to tylko pod warunkiem, że będzie miała psa, który obroni ją przed wilkami.
To było kilka miesięcy temu. Teraz jest końcówka stycznia, wędruję z psem, dokładnie w tym miejscu, gdzie je wtedy usłyszeliśmy.
Tylko że żadnych tropów nie widzę. To znaczy – widzę, tropy lisów, dzików, jeleni i saren. I psów i ludzi. Ale nie wilków.
Widzę też kobietę spacerującą z dwoma niewielkimi kundelkami. Choć spuszczone ze smyczy, trzymają się przy niej, nie oddalając się dalej niż na dwa, trzy metry.
- Mieszkam we wsi obok, widuję je regularnie, wychodzą na łąkę za domem. Siadają, kładą się, jakby odpoczywały. Nie, nie boję się, one ludzi unikają – opisała.
- Nie spotkałam ich nigdy w lesie. O psy trochę się boję, więc nie pozwalam im za bardzo się oddalać. A tu, w tym miejscu – pokazuje palcem w stronę jeziora – znalazłam jesienią młodego dzika, był już do połowy zjedzony. Musiały go zapędzić na to bagienko, on ma krótkie nóżki, nie dał rady im zbiec. Sprytne te wilki.
No tak, były tu jesienią, ale dzisiaj wszystko jest przykryte białą kołdrą. Kręcę się w kółko, godzinę, dwie. Aplikacja pokazuje, że mam już ponad dziesięć kilometrów w nogach. Czas do domu, dzisiaj trzeba pogodzić się z porażką. Spróbuję jutro.
Problem polega na tym, że wilki swobodnie poruszają się po całym terenie, który "przynależy" do watahy. To oznacza, że mogą być tutaj, owszem, ale równie dobrze mogą być kilkanaście kilometrów dalej.
O tym, co by się stało, gdyby wilki miały adwokata
21 grudnia 2020 roku, na oficjalnym profilu na Facebooku gminy Somonino, ukazał się komunikat: "W związku z otrzymanymi sygnałami o wilkach widzianych w miejscowościach Rybaki i Rąty prosimy mieszkańców o zachowanie szczególnej ostrożności. Apelujemy do właścicieli psów, osób prowadzących gospodarstwo rolne o szczególny nadzór nad zwierzętami i unikanie spacerów po lesie i okolicach terenów leśnych."
Dalej było napomnienie, żeby w przypadku spotkania z wilkiem "spokojnie się oddalić".: "Jednocześnie informujemy, że wilki znajdują się pod ochroną i dlatego ich odstrzał jest zabroniony" – tymi słowami kończył się komunikat.
Co z tego wynika? Mniej więcej tyle, że teraz mieszkańcy wsi położonych pod lasem nie powinni wychodzić z domu, bo to niebezpieczne ("unikanie spacerów po lesie i okolicach terenów leśnych"). A gdyby przyszło im do głowy, żeby postulować odstrzał, to gmina donosi, że w obecnym stanie prawnym jest to niemożliwe.
Nie było ani słowa o tym, że wilki na tym terenie żyją już od kilku lat, nigdy nie stanowiły zagrożenia dla człowieka i że trzeba się przyzwyczaić do tego, że czasem się je zauważy, że czasem zapolują na jakąś owcę czy krowę. Że to normalne, a poszkodowani w ten sposób gospodarze powinni zgłosić się po odszkodowanie do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska.
W 2018 roku w jednej z lokalnych gazet na Kaszubach ukazał się taki artykuł: "Od kilku lat rośnie liczba wilków w pomorskich lasach. Wytrzebiły zwierzynę leśną i coraz częściej atakują zwierzęta domowe. W środę gruchnęła wieść, że w okolicach Czarnego, w powiecie człuchowskim wilk zaatakował myśliwego. Ludzie zaczynają się bać".
Incydent z myśliwym, według dziennikarza, to nie jedyny dowód dla poparcia tezy o szczególnym niebezpieczeństwie, w jakim znaleźli się mieszkańcy pomorskich wsi: "W Konarzynach wilki weszły na podwórko gospodarstwa i zaatakowały 2 psy. Jeden uciekł, a drugi został zagryziony i zjedzony. W gospodarstwie państwa W. (w artykule podane jest nazwisko gospodarzy) wilki zagryzły 25 owiec".
25 owiec, to musiała być prawdziwa rzeźnia. Zabijały "dla przyjemności", takiej ilości mięsa na pewno by nie zjadły. Zresztą, jak czytamy w artykule: "Wartość zagryzionych zwierząt idzie w dziesiątki tysięcy złotych".
W artykule znalazła się też informacja, że Radni Gminy Stara Kiszewa zapowiedzieli, że wystąpią Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska i do Ministerstwa Środowiska o zezwolenie na odstępstwo od zakazu polowań na wilki.
Wtedy, przed trzema laty, postanowiłem pójść tropem, ale nie wilka, tylko autora artykułu.
Okazało się, że 25 owiec nie zostało zagryzionych przez wilki, tylko ktoś je ukradł.
Z kolei według relacji poszkodowanego myśliwego, wilk podbiegł do niego, gdy schodził z ambony i szarpnął za rękę. Potem przestraszył się zsuwającego z ramienia plecaka i uciekł.
Tę relację rzecznik nadleśnictwa uznał za "mało prawdopodobną" i stwierdził, że leśnicy podchodzą do niej "z dystansem".
Wreszcie radni nie wystosowali do RDOŚ i ministerstwa żadnego "stanowiska". To informacja wyssana z palca.
Jeśli chodzi o owe "dziesiątki tysięcy złotych", które trzeba wypłacać w ramach odszkodowań za szkody wyrządzone przez wilki: w 2017 roku (rok poprzedzający publikację artykułu) wypłacono trzynaście takich odszkodowań na łączną kwotę 51 518 zł.
Dla porównania - myśliwi, którzy płacą odszkodowania za szkody wyrządzone przez sarny, jelenie i dziki musieli na ten cel w tym samym roku, na tym samym terenie, przeznaczyć kwotę ponad 1,2 mln zł.
Gdyby wilki miały adwokata, gazeta musiałaby napisać sążniste sprostowanie i wpłacić spory datek na cele charytatywne.
O tym, jak drugiego dnia poszukiwań ujrzeliśmy wilka, zanim poszliśmy do lasu
Po pierwszym, nieudanym dniu poszukiwań wilczych tropów, siedzę nad mapą i myślę, że trzeba to zaplanować jakoś inaczej. Nie ma sensu szukać po omacku. Postanawiam zasięgnąć języka.
Dzwonię do Bartka, niech podpyta tego swojego myśliwego, może on coś wie.
Dzień później rano spotykamy się we trzech w opustoszałej hotelowej restauracji. Myśliwy jest mężem właścicielki pobliskiego hotelu. To duży ośrodek, który jakoś próbuje przetrwać pandemię.
Mówię mu, gdzie wczoraj szukałem wilczych tropów, i gdzie spotkałem panią z pieskami.
- One tam są – myśliwy nie ma żadnych wątpliwości.
- Skąd ta pewność? – pytam nieco zdumiony.
Mężczyzna, ubrany w ciepłe myśliwskie ciuchy, kapelusz, i wysokie skórzane buty, wyciąga z kieszeni telefon komórkowy. Odpala aplikację, pokazuje zdjęcia.
- Mam tam założoną fotopułapkę, ale cicho sza… - uśmiecha się.
Na kolejnych zdjęciach: jenot, lis, kruki, sarna. Aparat włącza się, gdy coś się przed nim poruszy. W końcu jest – wilk. Na jednym zdjęciu spogląda niemalże prosto w obiektyw, na drugim stoi bokiem, prezentując całą sylwetkę. Zdjęcie zostało wykonane przed trzema dniami.
- Mogę was zawieźć na miejsce, chętnie bym z wami połaził, ale wybaczcie, obowiązki wzywają… Do roboty muszę iść.
Pytam jeszcze, czy wilki nie przeszkadzają mu w hotelowym biznesie.
- To one mają prawo tu być, nie my. One były tu pierwsze, kiedyś, zanim my przyszliśmy na te ziemie. Nie, nie przeszkadzają mi.
Po chwili siedzimy w jego terenowym samochodzie, jedziemy przez las. Wysiadamy, Bartek idzie na stronę zrobić siku.
- Tomek, czy mógłbyś tu podejść, bo chyba coś mam…
I tak oto, drugiego dnia poszukiwań objawił się przed nami - piękny, wyraźny, odciśnięty w śniegu. Świeży wilczy trop.
O tym, że czasem trudno powiedzieć, kto kogo tropi
Teraz zbliżamy się do szczytu górki. Wiatr mamy cały czas w twarz. Jeszcze krok, jeden, drugi, otwiera się coraz szersze pole widzenia…
- Jeeest! O taaam!
To nie jest krzyk, tylko taki pełen emocji szept. Między drzewami mignął szaro-bury kolor, jaśniejsza kita, lekko przechylająca się na lewo, na prawo w rytm kroków zwierzęcia. Dwie sekundy, może trzy – i tyle. Bezgłośnie zniknął między drzewami. Skojarzenie z duchem jest w tym przypadku, choć banalne, to przecież nieuniknione.
Bartek dobiega: - Gdzie go widziałeś?
- O tam.
Czy jestem pewny że to był wilk? A może sarna, łania? A może pies? Lis, jenot, cokolwiek?
Gdyby nie było śniegu, mógłbym tylko dywagować, przekonywać siebie samego i Bartka, że to był wilk. Ale śnieg jest, więc nie pozostaje nic innego, jak odczytać to, co zostało w nim zapisane. Bo tropy się czyta jak dokładne mapy albo ikony.
Przykładam miarkę do śniegu, Bartek przeczesuje wzrokiem okoliczny las, na tyle, na ile pozwala dość gęsty, choć pozbawiony teraz liści, podszyt.
Był tu, przed chwilą, tak jak go widziałem. Odcisk łapy drapieżnika ma dziewięć centymetrów. Dorosły basior – samiec, zostawia tropy długości trzynastu centymetrów. Wadera – samica, jakieś dwa centymetry krótsze. Najprawdopodobniej widziałem więc młodego wilka. Ale z pewnością był to wilk – tropy nie pozostawiają wątpliwości. Basior czy wadera, tego nie potrafię rozstrzygnąć.
Zresztą w tym miejscu było ich więcej, cała wataha.
Nie chcemy niepokoić zwierząt, z drugiej strony jednak tak bardzo chciałoby się je jeszcze raz zobaczyć… Postanawiamy, że tylko odrobinę pójdziemy w stronę, w którą odeszły po spotkaniu ze mną. Bo odeszły kłusem, nie biegły.
Sznur jasno na to wskazuje, gdyby przeszły w galop, tropy ułożone byłyby inaczej. Idziemy więc, rozglądając się dookoła.
Po kilkudziesięciu metrach odciski w śniegu tworzą taki młyn, że nie sposób dalej iść za nimi. Chyba zawróciły w tym miejscu, i się rozbiegły... Ale pewności nie ma. Dziwne. Trudno, wycofujemy się. Nie będziemy dalej ich niepokoić, nie chcemy i nie powinniśmy ich płoszyć.
Wracamy tą samą drogą, po własnych śladach i nagle coś przykuwa moją uwagę. Tropy, jednego wilka, których wcześniej na pewno nie było.
Pojawiły się, gdy staliśmy tam, przy kłębowisku odcisków. Czyli, że ten wilk szedł za nami. I był dla nas niewidzialny, choć przecież wypatrywaliśmy oczy.
To on tropił nas, a nam się wydawało, że to my go tropimy.
Opuszczamy las szczęśliwi i podekscytowani, tak samo, jak przed wielu laty, gdy z wypiekami na twarzy czytaliśmy "Białego Kła" i "Szarą wilczycę".
O tym, jak smutno kończy się ta opowieść
Jak się okazało, wataha, którą usłyszeliśmy jesienią, a teraz udało nam się ją wytropić, jest pod stałą obserwacją miejscowego leśnika i naukowców.
Liczy dziesięć wilków. Zarejestrowała się kilkukrotnie na fotopułapkach pozostawianych w lesie. Mniej więcej połowa zwierząt to osobniki dorosłe, a cztery lub pięć – to młode. To one tak skowyczały jesienią. To – najprawdopodobniej jednego z nich dostrzegłem między drzewami.
Drugiego lutego, już po wyprawie, po raz kolejny rozmawiałem z leśnikiem monitorującym wilki.
Poinformował, że od wczoraj wataha liczy już tylko dziewięć osobników - dzień wcześniej jedno ze szczeniąt wpadło pod samochód na drodze krajowej.
Martwe zwierzę zostało zabrane do badań, stwierdzono u niego zaawansowany świerzb. Poza tym trzy kolejne wilki, w tym dorosła wadera, jak wynika ze zdjęć z założonej przez leśników fotopułapki, także cierpią na tę chorobę.
To nie jest tak, że wilki nie mają wrogów i mogą się mnożyć bez przeszkód i w nieskończoność. Mają wrogów, zarówno wśród ludzi, jak i w samej naturze.
Zdecydowałem się nie podawać w artykule żadnych informacji, które pozwoliłyby na identyfikację miejsca, w którym bytują wilki. Mogę zdradzić jedynie, że znajduje się ono na terenie Nadleśnictwa Kolbudy.