Jeden z "pensjonariuszy" Kolskiej, Maciej Stanik, WP.PL
Drzwi do oddziału izby wytrzeźwień na Kolskiej otwiera mi ratownik medyczny i szef dzisiejszej zmiany Paweł Ludwig. – Wiem, dyrektor mnie uprzedzał, że pani przyjdzie. Ale ja mocno zalatany jestem. Nie jadłem niczego od początku zmiany.
Zmiana 1 stycznia zaczęła się o 7 rano. Od sylwestrowej nocy przywieziono tu 80 osób. Obecnie nie przyjmują kobiet, bo sale damskie są pełne.
Nie przyjmują też tzw. "czystych", czyli takich, którzy nie stanowią zagrożenia epidemiologicznego – nie są przeraźliwie brudni, zawszawieni, czy zarobaczeni. Dla takich pacjentów jest oddzielne skrzydło.
– Wie pani, czasami zdarza się, że to ludzie, na których są już białe robaki, jak na ryby – mówi mi jeden z pracowników Kolskiej. Jednocześnie pracownicy podkreślają, że nie wszyscy bezdomni stanowią takie zagrożenie. – Bywa, że człowiek bez adresu jest bardzo porządny, nie ma się do czego przyczepić.
- Ja wiem, że ten podział "czyści" i "brudni" brzmi strasznie. Naprawdę nie dyskryminujemy, ale bywa, że pojawiają się osoby tak zdegenerowane i zapuszczone, że po prostu nie można ich zamknąć na sali z innymi.
Duże alkomaty nie chcą wytrzeźwieć
Sylwestrowa noc była rekordowa. Po 24.00 policjanci i strażnicy miejscy zaczęli zwozić pacjentów z tzw. dużymi alkomatami, czyli już naprawdę pijanych.
"Duże alkomaty" to dla pracowników problem, bo oni szybko nie trzeźwieją, a miejsca na izbie trzeba zwalniać. Co rusz pojawia się nowy na rauszu. Tak jak w tej chwili.
Na kamerach monitoringu widzimy, że policja przywiozła kolejnego imprezowicza. Siedzi na ławce, głowa między rękami, wokół kręcą się funkcjonariusze. Szef zmiany łączy się z "izbą przyjęć".
- Macie tam alkomat?
- Nie mamy – odpowiadają z dołu.
Paweł Ludwig przyciska kolejny przycisk na konsolecie.
- Siostrzyczki, potrzebne alkomaty.
Schodzimy do miejsca, gdzie przyjmuje się nietrzeźwych.
Na dole przyjmuje lekarz dyżurujący, bada alkomatem, stwierdza, czy stan zatrzymanego nadaje się na wytrzeźwiałkę, czy bardziej do szpitala.
– Lekarz może odmówić przyjęcia. Jeśli pacjent jest agresywny, ma bardzo poważne problemy psychiczne, zwidy albo jego stan zdrowia kwalifikuje go na szpital, a nie na izbę wytrzeźwień – tłumaczy Paweł Ludwig.
Zapach - charakterystyczna woń przetrawionego alkoholu, brudnych ubrań - drażni w nos. Zatrzymany jest przeszukiwany i oddaje rzeczy do depozytu.
Szatnie są dwie.
Ta dla wyjątkowo brudnych i częstych bywalców Kolskiej oraz ta dla przypadkowych nieszczęśników, którzy wyjątkowo zapili. Kiedyś rozbierano do rosołu, dziś zdejmuje się ubranie wierzchnie, buty i pasek.
Po tym wszystkim pacjent z sanitariuszem jedzie windą na górę i trafia do sali, by trzeźwieć. Jeśli wyjątkowo się rzuca, stanowi zagrożenie dla innych, przypina się go pasami do specjalnych łóżek.
Może i wygląda to strasznie, ale niejednemu po nocy w pasach otrzeźwienie przychodzi z podwójną siłą, kiedy uświadomi sobie, że zachowywał się tak, że przypięcie do łóżka było niezbędne.
- To bardzo ciężka robota. Ludzie, którzy chcą tu pracować, przechodzą specjalne testy predyspozycji psychologicznej. Ale i tak nie każdy wytrzymuje.
Nie dziwię się, mnie mdli. A nie widzę i nie czuję nawet ułamka tego, z czym mierzą się pracownicy izby wytrzeźwień.
- Musimy na przykład wyłapywać ludzi, którzy są na skraju padaczki alkoholowej. A bardzo trudno coś takiego przewidzieć. Wraca do nas wielu bezdomnych. A oni są już bardzo posunięci w chorobie. Możemy im dać namiar na terapeutę, odpowiednio pokierować, ale bez wsparcia bardzo trudno wyjść z czegoś takiego – mówi Paweł Ludwig.
W okresie świątecznym na Kolską zwozi się też osoby, dla których upicie się do nieprzytomności to incydent na firmowym śledziku. Gorzej, gdy incydent okazuje się recydywą.
– Kiedy komuś plączą się nogi i nie może mówić przy 1,5 promila, to dobrze. Gorzej, kiedy ktoś ma trzy promile, mówi składnie i trzyma się prosto. To oznacza, że coś już jest nie tak.
Lekarze opierają się tu na wywiadzie medycznym, ale oczywiście alkoholik będzie zaprzeczał, że ma problem.
"Duży alkomat" i równoległe trzeźwe myślenie to przesłanki, że to nie był tylko jednorazowy śledzik, ale ktoś tu regularnie spożywa duże ilości. Wtedy pracownicy sugerują terapię – jeden skorzysta, drugi nie. Nie można nikogo zmusić, by się leczył.
Świąteczne baby podrzucane na Kolską
W Warszawskiej Izbie Wytrzeźwień funkcjonuje komercyjny detoks. Ale on jest już dla tych bardziej majętnych. Doba na dziale przerywania ciągów alkoholowych kosztuje 350 zł.
Ten detoks nie jest przeznaczony dla osób mocno uzależnionych, ale z pewnością pomaga wytrzeźwieć. Im ktoś dłużej pił, tym dłużej trzeba przesiedzieć, a koszty rosną. Trzy dni, to ponad 1000 zł. Kto tam przyjeżdża?
- Najczęściej rodziny podrzucają tzw. świąteczną babę. Czyli alkoholika, który awanturuje się w domu, a tu może z daleka od bliskich wytrzeźwieć. Żona przywozi męża. Syn ojca. Rodzina spędza w tym czasie spokojne święta – mówi Paweł Ludwig.
W tej chwili na detoksie jest tylko pięć miejsc. Czasem przychodzą bezdomni, mniej zamożni, oni też by chcieli, ale można ich wysyłać tylko do terapeuty.
298,14 zł - cena za trzeźwość
Na Kolską nie można wejść z ulicy. Przywieźć z imprezy pijanego kolegi. Tu mogą trafić tylko delikwenci dostarczeni przez policję lub straż miejską. Takich łapie się na ulicy, gdy sieją zgorszenie lub stanowią zagrożenie dla życia i zdrowia swojego lub innych. Oraz gdy zadziała monitoring sąsiedzki, np. gdy ktoś usłyszy awanturę domową spowodowaną przez nietrzeźwego lub gdy pijany bezdomny zalegnie na klatce.
Paweł Ludwig pracuje na Kolskiej już siódmy rok.
- Czasem w okresie przedświątecznym przyjmujemy dziennie do 30 osób do 24.00. W Sylwestra najwięcej osób przywożą po północy.
Zatrzymani bywają agresywni? Pracownicy opowiadają, że najgorzej było, gdy modne były dopalacze. Wtedy jakby w człowieka diabeł wstąpił. Teraz to głównie alkohol. A z gościem po samym alkoholu da się dogadać.
Idziemy korytarzem między salami. W małych, prostokątnych okienkach widać napuchnięte twarze. Może już wypuszczą? W jednej z sal jest Francuz. Przywieziony właśnie w sylwestrową noc. Nie rozumie, dlaczego został zamknięty, o co tu chodzi. Czeka go ponowne badanie alkomatem. Gdy ten wykaże 0 promili, będzie można go wypuścić.
Na Kolskiej trafia się towarzystwo międzynarodowe. Ostatnimi czasy jest wielu Ukraińców, ale były przypadki z Nikaragui, a nawet Peru. Problem alkoholowy nie zna granic. Oczywiście wszyscy w swoim mniemaniu trafili tu bez potrzeby i niesłusznie.
Wszystkie pomieszczenia są objęte monitoringiem. Bywa, że zamknięci w salach wieloosobowych nie potrafią się dogadać i zaczyna się bójka. Bywa, że sami są tak niezadowoleni ze swojej niewoli, że próbują wykopać z framugi stalowe drzwi. Dwa promile we krwi – nie zatrzyma mnie nikt.
A jednak, zazwyczaj, stalowym drzwiom nic się nie dzieje, a sanitariusze z Kolskiej mają na głowie nie tylko pijanego, lecz także bezpieczeństwo pacjenta.
- Te siedem lat jak pracuję, nie widzę specjalnie tendencji spadkowej w piciu bez opamiętania. 2019 rok zamkniemy na poziomie 24 tysięcy zatrzymanych. Rok temu było zaledwie o tysiąc mniej. Głównie mężczyźni, choć kobiet też nie brakuje. Niestety, coraz więcej młodych. Najgorzej, gdy już młodzi mają zespoły odstawienne. Przykro na to patrzeć, drgawki, zaburzenia wzroku, słuchu, jak się takiego człowieka dotknie, to jakby był do prądu podłączony – mówi Paweł Ludwig.
Do depozytu po odbiór swoich rzeczy wchodzi dziewczyna, młoda, ładna, na oko dwadzieścia kilka lat. Ewidentnie po imprezie sylwestrowej - czarna sukienka, na kolanie w rajstopach potężna dziura.
Już wytrzeźwiała. Może wyjść. Pod budynkiem czeka na nią ktoś w samochodzie. Na oddział dzwoni do drzwi inna dziewczyna, przyniosła komuś jogurt. Nic z tego. Na Kolskiej nie ma ani jogurtu, ani odwiedzin, trzeźwiejesz na kawie zbożowej i wodzie, a nie przyjmujesz gości. Odchodzi z kwitkiem.
Na ulicę wjeżdża straż miejska. Miejsce sylwestrowej dziewczyny szybko zajmuje ktoś inny.
– I tak jeszcze do Trzech Króli – mówi Ludwig. – Potem też jest ruch, tylko tych czystszych trochę mniej.