Biebrzański Park Narodowy płonie od niedzieli, Artur Reszko, PAP
Strażacy-ochotnicy z Wólki Piasecznej zostawili swoje pola i krowy. Pobiegli do remizy. Była niedziela, późne popołudnie. Pożar łąki. Liczyli, że wrócą po godzinie, może dwóch. Ale gdy dojechali na miejsce, nie wiedzieli, w którą stronę iść. Wszystko dookoła płonęło.
Później usłyszeli, że ich koledzy walczą z ogniem w innych wsiach. Płonęło Kopytkowo, płonęło Polkowo. Gasili do trzeciej w nocy, wrócili wyczerpani. I rano znów wezwanie. Później się okazało, że nie płonie kilka łąk, ale tysiące hektarów parku.
Nie wiadomo, gdzie uciekać
- Palimy się! Palimy! - krzyczał sąsiad za płotem.
Ale pan Wiesław nie mógł go widzieć. Zerwał się wiatr, całe Kopytkowo spowił czarny dym. Widział coś na metr, góra półtora do przodu. Płomienie buchały niedaleko gospodarstw, ogień zbliżał się do wsi. Zamknięte w stodole krowy zaczęły wyć. Nie ryczeć. Wyć.
Przemknęła mu myśl, żeby uciekać. Tylko jak? Nie widać nawet, gdzie samochód. Co dopiero jechać potem wąską, krętą drogą. Schowali się całą rodziną w domu. Wokół spadały niedopałki trzcin. Mieli nadzieję, że nie spadną w siano na podwórku.
Był też strach. Że się uduszą.
Niedaleko wsi paliło się już wcześniej. Pożar gasł, potem znów się rozpalał. W niedzielę i poniedziałek straż jeździła w tę i z powrotem. We wtorek rano widzieli tylko mały dymek, gdzieś w oddali. Myśleli, że będzie spokojnie. Ale ogień doszedł do zarośli, zerwał się wiatr. Płomienie wystrzeliły na kilka metrów w górę.
- Mieszkam tu całe życie, ale takiego spustoszenia nie widziałem - wzdycha sołtys.
Gdy tylko sytuacja się uspokajała, ogień opadał, mieszkańcy ruszali do pomocy. Każdy dawał od siebie to, co miał. Jeden sąsiad przyjechał beczkowozem, rozlał gnojowicę, drugi orał pługiem ziemię, żeby ogień nie przeszedł. Pokazywali strażakom, gdzie jechać, gdzie stanąć można. Gasili razem z nimi.
Spokój się skończył
Po drugiej stronie łąk leży Wólka Piaseczna. Muczą tu krowy, czasami przejedzie samochód, wzbije kurz. Bożena i Janek postawili tu dom, gdy po trzydziestu latach wrócili ze Stanów. Chcieli odetchnąć w cichej, spokojnej wsi nad Biebrzą. W niedzielę spokój zaczął się kończyć. We wtorek już go nie było.
- Płomień stanął między drzewami, miało się wrażenie, jakby zaraz miał być z nami koniec - opowiada Janek.
- Tylko stałam i płakałam. Nie wiedziałam, co mam robić - mówi Bożena. - Powiedziałam córce, że się pakujemy, bo kto wie, jak będzie.
Zakurzyło się na drodze przed ich domem, nadjechały wozy strażackie. Janek spakował narzędzia, które mogły się nadać do gaszenia. Zawiózł wszystko strażakom. Bożena tylko patrzyła na płomienie, które wyglądały, jakby sięgały czubków drzew. Tak się wydawało, ale ogień był kilkaset metrów, może kilometr dalej.
- Jeszcze ten pisk zwierząt - Bożenie łamie się głos. - Wycie, jakby ludzie tam byli, ale to zwierzaki.
Bożenę pocieszał sąsiad, mówił, że ogień do nich nie dojdzie. Ale ona zastanawiała się, co jeśli wiatr zmieni kierunek? Pierwszej nocy nie spali wcale. Potem kładli się na zmianę. Najpierw Bożena spała dwie godziny, Janek czuwał. Potem Bożena wstawała, Janek się kładł. Samochody mieli gotowe, żeby uciec, gdyby powiało w ich stronę.
- Tam dalej cały czas się pali, widać dym - Bożena pokazuje na łąki. - Ptaki wydają takie odgłosy, jakby płakały.
Najpierw krowy, potem pożar
Strażacy siedzą w remizie wokół podarunków mieszkańców. Uzbierała się góra zgrzewek z butelkami wody, konserwy, kartony chleba i kawa. Przed skromnym budynkiem, z szarej cegły, stoi wysłużony wóz strażacki. Gdy dostaną wezwanie, ruszą wspierać kolegów.
- Mieszkańcy nawet ciepłe posiłki nam przywozili - mówi Łukasz, jeden ze strażaków. - Były kotlety schabowe, kartacze, domowe ogórki.
Każdy z nich rzucił to, czym się zajmuje na co dzień, żeby ratować park. Jeden pracuje na kolei, więc wziął urlop. Inni są rolnikami, mają gospodarstwa. Wstają jeszcze wcześniej, niż zwykle, żeby wszystko zrobić. Wydoją krowy, potem są w gotowości.
- Tam, gdzie jest ogień, teraz się nie wjedzie. Można co najwyżej spalić sprzęt - opowiada Łukasz. - Ale mieszkańcy się bali, że ogień dojdzie do wsi. Dzwonili do nas, płakali przez telefon.
Teraz ogień jest w głębi parku, można tam dojść tylko piechotą, wodę jedynie zrzucić z powietrza. Strażacy chodzą więc kilometrami, przez grząskie bagna i kępy traw. Uważają, żeby się nie zapaść, nie potknąć. Muszą dogaszać ogień ręcznie, tłumicami, które przypominają łopaty.
- Zadymienie jest potężne, nie ma czym oddychać. Trzeba uważać, żeby nie odstawać od grupy. Jak kogoś odetnie ogień, to nie będzie którędy uciekać - mówi Tomek.
Od kilku dni wracają do domów w środku nocy, umorusani i zmęczeni. Wstają do pracy o świcie, potem dostają wezwanie. I znów na dziesięć godzin do pożaru. Czasami zdążą napisać do żony, że jadą na kolejną akcję.
- Zwykle na wiosnę wyglądało to inaczej. Pod suchą trawą była warstwa wilgoci, Wtedy ogień przygasał, bo wchodził na wilgotniejszą ziemię. Teraz tego nie ma. Wszystko się pali jak polane benzyną - załamuje ręce Tomek.
Ogień pod samym domem
Marcin obok swojego domu w Dawidowiźnie, ma wieżę widokową. Wchodzi na nią, żeby popatrzeć na łąki, bagna i rozlewiska, po których jako dziecko pływał kajakiem. Tamtego wieczoru dostrzegł w oddali dym, który zbliżał się coraz bardziej, gęstniał. Wziął aparat, zrobił kilka zdjęć.
- Tak to się zaczęło - pokazuje pierwsze zdjęcie.
Na pierwszych kadrach siwy dym snuje się po łąkach. Później widać płomienie nad drzewami, ciemniejące niebo, które przybrało trochę szary, trochę granatowy kolor. Na końcu wysokie płomienie, pomarańczowa kula na tle ciemnego nieba.
- Ogień doszedł nad samą rzekę. Wtedy już nie robiłem zdjęć - opowiada Marcin. - Zabrałem żonę i dzieci, wywiozłem do dziadków. Wróciłem sam.
Tak jak inni mieszkańcy czuwał nad rzeką, która jest kilka kroków od jego domu. Dzisiaj na jednym brzegu trawa jest zielona, a na drugim rozciąga się czarna pustynia. Trochę dalej od rzeki mieszka Grażyna. Gdy płomienie buchały, jej podwórko zrobiło się czarne. Całe było w niedopałkach, kawałkach poczerniałej trzciny, która rozsypuje się w dłoniach.
- Przeszłam w swoim życiu kilka pożarów. Moje gospodarstwo się paliło, jak byłam jeszcze panienką - wspomina. - Spaliła nam się cała stodoła, chlew też. Wiedziałam, co może się dziać.
Ogień był dalej od jej domu, ale i tak czuła strach. Siedzieli z mężem w oknie. Patrzyli, co się dzieje na drugim brzegu. Wiedzieli, że wystarczy mocniejszy podmuch wiatru, a ogień może przejść na drugą stronę.
- Gdyby dzisiaj się paliło, to by było strasznie. Szczęście mieliśmy - mówi. - Ale trzy, cztery lata temu tak by nie było, o tej porze wszystko było zalane. Nie było suchego miejsca, a teraz wody mało. Tylko tyle, co w korycie.
Wypalone wszystko
Jest jedno miejsce, gdzie przez rzekę pływa prom, którym strażacy przeprawiają się na łąki po drugiej stronie. Droga do niego rozryta jest kołami wozów bojowych, terenówek i traktorów. Są tam zawodowi strażacy, ale są też ochotnicy, którzy przeciągają prom z jednej strony na drugą. Wożą strażaków terenówkami i ciągnikami tam, gdzie ich wozy nie dojadą.
- Widzisz, jak to jest opanowane? - mówi jeden z ochotników. - Wszędzie czarno, dalej się dymi.
Ochotnicy patrzą, gdzie cały czas się pali. Na skraju lasu pojawia się ciemniejszy dym. Później wybucha płomień. Lecą tam śmigłowce, zrzucają tony wody. Płomień znika. Ochotnicy zastanawiają się, ile hektarów pójdzie z dymem. Płonie już sześć tysięcy, tak się mówi oficjalnie. Ale im się wydaje, że płonąć może dziesięć tysięcy, nawet więcej.
- Nam trzeba było ludzi, ludzi i ludzi. Od samego początku - denerwują się.
Teraz na głowami latają im samoloty, nisko nad rzekę nadlatują śmigłowce, które nabierają wodę. W pewnym momencie na drugim brzegu pojawia się terenówka. Wjeżdża na prom, powoli przepływa rzekę. Kilku ochotników wychodzi z samochodu.
- Wypalone wszystko - rzuca krótko jeden z nich.
Cicho się zrobiło
W Kopytkowie ognia już nie ma, ale nie ma też bagien. Pan Wiesław mieszka nad Biebrzą od urodzenia, wspomina, że dawniej jego okolica pełna była podmokłych terenów. Rzeka wylewała szeroko, w wodzie brodziło się po kolana. Pływało mnóstwo było ryb. Niektórzy mówią, że Biebrza wyglądała jak Amazonka.
- Teraz tak cicho się zrobiło - wzdycha.
Wzdłuż jego wsi ciągną się czarne, wypalone połacie traw. Widać, gdzie zatrzymał się ogień. Kilkanaście kroków od domów. Pomost, którym można było wejść na bagna, stoi nadpalony. Gdy pożar ugaszono, córka pana Wiesława znalazła zająca, który siedział na podwórku.
- To płochliwe zwierzę, ale ten nie uciekał. Córka podeszła do niego. Wzięła na ręce i pogłaskała - opowiada.
Zaczęli podejrzewać, że zającowi coś dolega. Może ma poparzone drogi oddechowe?. Wzięli go do domu, postanowili, że rano zawiozą do parku. Tam pracownicy mogliby wziąć zająca na leczenie. Ale zając rana nie doczekał.
- A sarenki… - wzdycha sołtys. - Z ognia wyskoczą, zobaczą strażaków, to idą z powrotem w ogień. Też musiały się poparzyć.
Płacz ptaków
Choć ogień zgasł, żona pana Wiesława wciąż nie śpi. Wygląda przez okna, patrzy, czy gdzieś jeszcze się nie pali. Przecież parę dni temu też zgasł, a potem znów się zapaliło. I znów zgasło, i znów się zapaliło.
- Najgorsze, że mamy suchy rok. Oby to się nie rozdmuchało, oby się nie zapalił torf - martwi się pan Wiesław. - Bo torf tylko natura ugasi. Ani strażacy, ani helikoptery nie dadzą rady. Najlepiej, jak śnieg spadnie i odetnie tlen.
Wszyscy mieszkańcy mają nadzieję, że wkrótce spadnie deszcz, łąki znów się zazielenią. Wrócą ptaki, bagna i rozlewiska. Teraz w niektórych wsiach zapadła cisza. Turystów na szlakach nie ma, czasami słychać śpiew ptaków, ale inny niż przedtem.
- Taki dziwny jest ich głos, jakby płaczący. Przecież to tak jakby człowiekowi dom spalić - mówi pan Wiesław.