PAP
Magdalena Drozek: Piszesz tak: "kto służy w policji, nie śmieje się w cyrku". Masz na myśli absurdy systemu czy to, czego doświadczacie podczas interwencji?
Jakub Gończyk: Można to odnieść do obu tych spraw. Widzisz po raz 35. tą samą panią, która powtarza, że w końcu zgłosi męża, który ją bije i zrobi porządek ze swoim życiem, i tym samym uwolni od niego swoje dzieci.
Przyjeżdżasz do niej, gdy znowu jest pobita, a ona zaczyna tę samą śpiewkę. To jest groteskowe, śmieszne i tragiczne. Ale cyrk to też absurdalna papierologia. Kafkowskie zderzenie z rzeczywistością.
Kto służy w policji, nie boi się horrorów?
Zależy, w jakim wydziale się robi. Cywile mają dziwne pojęcie o naszej pracy. Myślą, że jak ktoś pracuje w wydziale kryminalnym, to codziennie zajmuje się zabójstwami, szuka się Iwony Wieczorek i ściga Kajetana P.
Ci, którzy najczęściej na co dzień interweniują w sprawie kradzieży i domowych awantur, są potem bardzo ważni na miejscu zbrodni, bo to do ich w dużej mierze należy zgromadzenie materiału dowodowego. Oni pierwsi widzą obrazy rzeźni.
Mówisz z własnego doświadczenia.
Widziałem gościa, który żył, choć miał siekierę wbitą w głowę. Widziałem zamordowane dzieci. Faceta, który skoczył z 8. piętra i jeszcze żył. Wszyscy tego doświadczamy i musimy się na to uodpornić. Bo jeśli się to nie uda, to jedynym wyjściem jest szybkie zwolnienie się z pracy.
Byłeś jednym z chłopaków, którzy mają takie, powiedzmy, filmowe podejście do pracy w policji? Że jest dużo adrenaliny, wyścigów z przestępcami i "Archiwum X" co kilka dni?
Gdy składałem dokumenty do pracy w policji, to już była era internetu. Czytałem wszystkie fora, na których inni policjanci opowiadali o swojej pracy. To otwiera człowiekowi oczy. Dzięki temu nie miałem strzału w ryj, gdy zacząłem tę pracę. Sceny rodem z filmów się zdarzają, ale najczęściej to taka codzienna robota. Od interwencji do interwencji.
Ciśnienie skacze mi na widok wyciekającej z otwartego nadgarstka krwi. Każdy ma jakieś słabości. Próbowałem to zwalczyć i podczas kilku interwencji specjalnie na to patrzyłem, ale efekt był taki, że za każdym razem prawie mdlałem.
A co było twoim "strzałem w ryj"?
Pierwszy trup. Jego się zawsze pamięta. Historia była taka, że pan poszedł na cmentarz, pewnie coś uporządkować, a na miejscu zmarł. Pojechałem na miejsce i trafiło się tak, że dla mnie i mojego partnera to był pierwszy trup. Mieliśmy nogi z galarety, bo nie wiedzieliśmy, jak zabezpieczyć miejsce, gdzie dzwonić i czy przyjedzie prokurator.
Pierwszy rozlew krwi?
To druga taka sytuacja, którą się pamięta przez lata. Pierwsza tzw. ubojnia. Rzeźnia. Trafiłem na taką, że jedno dziecko zostało zamordowane. Drugie dziecko miało szczęście i udało mu się uciec z mieszkania. Zapach krwi, obrazy zbrodni, wygląd mieszkania – to zapada w pamięci.
Zapach krwi czuć w podświadomości po latach?
Tak. Często mam do czynienia z krwią, ale ta zbrodnia była naprawdę okrutna. Gdy weszliśmy wtedy do mieszkania, było pełno krwi, na której nie raz się poślizgnęliśmy. Mam wrażenie, że krew ofiary takiej zbrodni inaczej pachnie od krwi samobójcy, kiedy wypływa spokojnie. I gdy przyjeżdża policja, to jest już często długo po fakcie. Może to tylko wrażenie? Próba zracjonalizowania sobie, że ta krew inaczej pachnie? Musiałby zastanowić się nad tym psycholog.
Trudno jest się z tego otrząsnąć?
W tym przypadku było tak, że skończyliśmy nad ranem, przyjechałem do domu, poszedłem spać, a kolejnego dnia na 14 musiałem iść do roboty. Były już inne interwencje. Kilka dni o tamtej zbrodni rozmawialiśmy między sobą na komendzie, ale już była nowa orka i nie było czasu, by rozpamiętywać jedną sprawę.
Zdarzyło się, że kiedyś wyprowadzałeś niedoświadczonego policjanta z miejsca zbrodni, dla którego widok takiej, jak mówisz, ubojni, to było za wiele?
Nie przypominam sobie. Za to doskonale pamiętam i piszę o tym w książce, że kiedyś to mnie trzeba było wyprowadzać. Mam tak, że nie mogę patrzeć na podcięte żyły samobójców. Na szczęście na komendzie mam dobrą ekipę i chłopaki wiedzą, że jeśli trzeba pojechać do kogoś, kto podciął sobie żyły, to ja jestem wyłączony z roboty.
Co się dokładnie dzieje?
Ciśnienie skacze mi na widok wyciekającej z otwartego nadgarstka krwi. Każdy ma jakieś słabości. Próbowałem to zwalczyć i podczas kilku interwencji specjalnie na to patrzyłem, ale efekt był taki, że za każdym razem prawie mdlałem. Dziwna sprawa. Widziałem już przecież noże wbite w plecy, w uda, wymiotowanie krwią, głębokie rany od noża. I to na mnie tak nie działało.
Może chodzi o to, że w tych przypadkach nikt sam nie odbierał sobie życia?
Chyba jednak nie, bo odcinałem już samobójców. Odebranie życia nie robi na mnie wrażenia. Nawet jeśli ktoś rzuci się pod pociąg i na 150 metrach rozłożone jest jego ciało.
To nie robi wrażenia? W którym momencie takie obrazy przestają działać na człowieka?
Ciężko znaleźć taką twardą granicę. Wydaje mi się, że po 2-3 latach pracy w mieście, gdzie codziennie jest się wzywanym do bójek, pchnięć nożem i innych zbrodni, to człowiek się uodparnia. Ta praca to ciągła loteria. Można wyliczać negatywne strony tego zawodu, ale ja uważam, że jeśli ktoś nadaje się psychicznie i fizycznie, to będzie to traktował jako fantastyczną robotę.
Jakie interwencje trafiają się najczęściej w miejscu, w którym pracujesz?
Moim zdaniem to jest uniwersalne. To jest tak: w prewencji trafiają się najczęściej kradzieże w sklepach. Traktujemy to jako wykroczenie albo przestępstwo; w zależności od wartości skradzionej rzeczy. Później są wszelkiego rodzaju zgony. Włamania: na działki i do mieszkań. Bójki, pobicia, rozboje. Wszystko, co wiąże się z kibolami. Był też taki czas w wakacje 4 lata temu, że był wysyp historii o panach, którzy umawiali się z nieletnimi dziewczynkami za pośrednictwem np. Gadu-Gadu. Mieliśmy taki tydzień, że codziennie na każdej służbie zamykaliśmy zboczeńców.
Co było dla ciebie najważniejsze przy pisaniu "Psa"? Pokazanie tego, jak wyglądają codzienne interwencje czy skomentowanie relacji z przełożonymi?
Przede wszystkim chciałem pokazać, jak ta praca wygląda z perspektywy policjanta z prewencji. Wtręty o przełożonych i historie o chorym systemie też musiały się pojawić, bo jak można tego nie ruszyć? Nie jestem naiwniakiem. Rozumiem, że ten system ma tyle uchybień, że jeszcze kilka pokoleń będzie musiało się z nimi mierzyć, aż w końcu dojdzie do reformy policji. Ale trzeba o tym mówić i to punktować.
Piszesz w książce i na blogu, że trzymasz się z dala od polityki. Ale ta polityka nieźle trzyma się policji.
Mnie na szczęście osobiście to nie dotyczy i nie muszę brać w tym udziału. Nie zabezpieczam marszów i protestów. Czy to dziś, czy to przed laty wszyscy krzyczą to samo: "ZOMO!". Polityka jest i będzie towarzyszyła policji. Staram się w to nie wnikać.
Mieliśmy na początku czerwca protest przedsiębiorców. Internet zalewały teksty o brutalności policji. Były filmiki, na których można było zobaczyć policjantów wyciągających siłą protestujących z tłumu. Widzisz to i co o tym myślisz?
Nie chcę stawiać się w pozycji eksperta. Trudno coś komentować, jeśli się nie było na miejscu, bo najważniejszy jest kontekst. Moim zdaniem nasza policja nie jest brutalna. Wystarczy obejrzeć sobie materiały dziennikarzy z protestów Black Lives Matter w USA.
A gdyby tobie kazali pilnować protestów politycznych?
Albo robiłbym wszystko, żeby się przenieść, albo bym się zwolnił. Zabezpieczenia protestów zawsze były trudne – i teraz, i za poprzedniej władzy. To najgorsza rzecz dla policjantów.
Czynne napaści na policjantów są na porządku dziennym. Rzucają się na nas z widelcami, nożami; kolega dostał śrubokrętem.
Gdyby zapytać policjantów, to większość powie ci, że zdecydowanie bardziej wolą być na takich zabezpieczeniach, gdy spotykają się dwa nienawidzące się kluby piłkarskie i wiadomo, że kibole będą się prać.
Wtedy jest prosta piłka. Kibole ruszają, wyciągają maczety i inny sprzęt, więc policja wyciąga swój. Psika gazem, leje pałami. Jest prosta sprawa: zachowywali się jak bydło, więc zostali tak potraktowani.
A protesty, o których mówisz, to sprawy bardzo delikatne. Ludzie się zbierają z bardziej lub mniej zasadnych powodów, a policja musi tam stać i jakoś reagować. Nie chcę się do tego odnosić, bo musiałbym mieć 100 proc. pewność, co dokładnie się wydarzyło.
Tak jak z historiami o policjantach, którzy pilnują domu Jarosława Kaczyńskiego?
Krążą różne teorie. Nie wiem, nie widziałem. Trzeba zapytać kogoś, kto tam faktycznie kiedyś musiał stać.
Dobra, z jednej strony mamy historie o brutalności policji. Z drugiej, co trzeba oddać, według badań CBOS-u z początku tego roku to aż 80 proc. ankietowanych dobrze oceniło pracę policji. Czyli nie jest tak źle, jak was malują?
Ja, zanim wstąpiłem do policji, nie byłem święty. Dostawałem mandaty, pouczenia, ale szacunek do munduru miałem. Może zaufanie do policji jest duże, bo przenika do mediów więcej historii o dobrych policjantach? To kawał trudnej orki. Codziennie mamy dziesiątki interwencji.
Czynne napaści na policjantów są na porządku dziennym. Rzucają się na nas z widelcami, nożami; kolega dostał śrubokrętem. Ja z kolei brałem leki, bo miałem styczność z osobą chorą na HIV. Gość darł się, że jest zarażony, a ja umrę razem z nim. Póki nie zrobiono mu badań, byłem wyłączony z pracy. Zastanawiałem się, czy opłacało się niszczyć własne zdrowie za tę wypłatę i emeryturę.
Są takie interwencje, które dają ci satysfakcję i czujesz, że robisz dobrą robotę?
To są zawsze interwencje z samobójcami, gdy uda ich się uratować. Raz było tak: dostaliśmy zgłoszenie, że człowiek siedzi na dachu i chce się zabić. Z kolegą udało mu się go trochę namówić, żeby nie skakał. Ściemnialiśmy, że damy mu fajeczkę. Gdy już zszedł z dachu, rodzina dziękowała nam, że uratowaliśmy mu życie.
Inny był już na strychu i powiesił się, ale zdążyliśmy go w porę odciąć.
Ale są też sprawy przemocy domowej. Czuje się satysfakcję, gdy kobieta decyduje się zgłosić doniesienie, że mąż się nad nią znęca. I gdy za wszelką cenę ta kobieta decyduje się ułożyć sobie życie bez niego, często dla dobra dzieci. Nie jest tego dużo, pewnie. Ale ma to ogromne znaczenie. Nie oczekujemy od nikogo wdzięczności. Po prostu pracujemy.
Uwaga: Jakub Gończyk to pseudonim autora. Funkcjonariusz, który napisał "Psa", chce pozostać anonimowy.