Piotr Blawicki, East News
#Rozmawia się WPolsce to cykl Magazynu Wirtualnej Polski – wywiady zdobywcy nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej, dwukrotnie nominowanego do Grand Press reportera WP Pawła Kapusty, z najciekawszymi postaciami polskiego życia politycznego, kulturalnego, społecznego. Tym razem – Piotr Liroy-Marzec – legenda polskiego rapu, dziś poseł na Sejm RP i kandydat w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Czytaj poprzednie wywiady z cyklu #Rozmawia się WPolsce:
Leszek Miller: Nie można uciekać, bo uciec się nie da - KLIKNIJ!
Wadim Tyszkiewicz: Trochę watażki, trochę szeryfa - KLIKNIJ!
Lech Wałęsa: Gdy masz pan jedno, drugie pan tracisz - KLIKNIJ!
Kazimierz Marcinkiewicz: W życiu piękne są tylko chwile - KLIKNIJ!
BUNT, POCZĄTKI, WUJEK
Scyzoryk, wciąż tak na pana wołają?
Zdarza się. To niezmienne od dzieciństwa.
Rozumiem, że to pana nie obraża.
Skąd! Ja z tego zawsze dumny byłem! Bo gdy za dzieciaka wyjeżdżało się poza dom i wołali na mnie Scyzoryk, przynajmniej wszyscy od razu wiedzieli, skąd jestem. Z Kielc.
To irytujące, że cokolwiek by pan nie zrobił, dokądkolwiek by pan nie zaszedł, zawsze będzie pan oceniany przez pryzmat kontrowersyjnego rapera?
Pragnąć być artystą i jednocześnie mieć kłopot z tym, że ludzie cię oceniają? To byłby kompletny absurd. Już od dzieciństwa na osiedlu byłem postacią kontrowersyjną. Żyję z tym od zawsze, więc zdążyłem się przyzwyczaić. Ocenianie, również niesłuszne, szufladkowanie mnie – spotykam się z tym od dekad. Zaczęło się już w podstawówce. To, że w dzieciństwie robiłem wiele różnych, nie zawsze zgodnych z prawem rzeczy, było także efektem konkretnego traktowania mnie w szkole przez nauczycieli.
A dokładnie?
Traktowali mnie nie przez pryzmat tego, kim byłem, tylko wyobrażenia o mnie i o mojej rodzinie. Przede wszystkim przez pryzmat mojego ojca-alkoholika. Szkołę miałem na tym samym osiedlu, co mieszkanie, więc wszyscy doskonale wiedzieli, co się dzieje u mnie w domu. Przez to, jakim człowiekiem był mój ojciec, nauczyciele traktowali mnie w ten sam sposób. Czyli z góry i bardzo źle.
Buntował się pan przeciwko temu.
Oczywiście, bardzo mocno. Dlatego wracając do pana pytania o ocenianie mnie dziś przez pryzmat kariery rapera: totalnie mnie to nie rusza.
Tęskni pan za latami 90-tymi?
Nie jestem sentymentalny, nie rozmyślam w ten sposób. Cały czas się coś u mnie dzieje. Działam w wielu branżach, więc jeśli pana pytanie zmierzało do tego, czy kiedyś było lepiej, odpowiadam: u mnie jest cały czas świetnie.
Pytałem o tęsknotę za latami dziewięćdziesiątymi, bo był to dla pana czas konsumpcji niewyobrażalnego jak na polskie warunki sukcesu. Tym bardziej, że gdy zaczynał pan działać w tym gatunku muzycznym, wszyscy mieli pana za wariata.
Małolatem byłem, gdy zaczynałem grać z kolejnymi ekipami. Ze śpiewania na rymowanie przeszedłem na przełomie 1982 i 1983 roku. Nawet dla chłopaków z tamtych ekip byłem wtedy dziwnym przypadkiem. Wszyscy na mnie patrzyli i pukali się w czoło. Mówili: - Zwariował! Oszalał! Myśli, że będzie gadał, a ktoś będzie chciał tego słuchać!
Kompletnie nie rozumieli, że to nowa forma, alternatywa dla śpiewania. Najszybciej zrozumieli to jazzmani, bo jazz ma wiele wspólnego z rapem. Rap z kolei korzystał z wielu rzeczy ze świata jazzu. Samo rapowanie istniało już przed wojną w wielu jazzowych ekipach. To nie było nic nowego. Rap rozwinął się na Bronksie na przełomie lat 60. i 70., komercyjny stał się w końcówce lat 70. Istniał jednak dużo wcześniej. Nie było więc nic dziwnego, że młody chłopak chce robić taką muzykę.
Wszyscy uważali pana za wariata, a pan tak z niczego zaczął rapować? Skąd to się w ogóle u pana wzięło?
Muzyka od dzieciństwa była dla mnie wytrychem do innego życia. Była odskocznią od patologii, która mnie otaczała.
Kto wychowywał się w PRL-u, ten doskonale wie, że dojście do muzyki było znikome. Dostawaliśmy jedynie filtrację muzyki z rozgłośni krajowych. Gdy ktoś chciał czegoś więcej, montował sobie na dachu wielką antenę i odbierał Radio Wolna Europa i Radio Luksemburg. To drugie było istotne muzycznie, bo była tam grana lista przebojów i można było się dowiedzieć, co się w ogóle dzieje w muzyce w Europie i na świecie. Traktowałem to jak okno na świat. Niestety jakość była fatalna. Trudno było złapać fale, przynajmniej w Kielcach na moim osiedlu był z tym kompletny dramat.
Muzycznie wychowywałem się dzięki wujkowi, który był mega fanem wytwórni Motown, a jednocześnie kochał funk. No i Jimi Hendrix – jego też uwielbiał. Zakochałem się w tej muzyce. Słuchałem też czystego rock and rolla, w podstawówce pokochałem klasykę. Mam też kota na punkcie nokturnów Chopina. Rzadko które soulowe nagranie jest tak soulowe jak nokturny Chopina. Mało tego! U mnie na osiedlu było jedyne w mieście miejsce, w którym DJ'e raz w tygodniu grali czarną muzę. Klub nazywał się „Pod kreską”. Pierwsze ekipy bboyowe, które pojawiły się na parkietach Kielc, też zaczynały w tym lokalu.
Pan też ma za sobą przygodę DJ’a.
Zafascynowałem się tym w 79 roku. Wyjechałem na wczasy z rodzicami, pierwsze i chyba ostatnie. W nocy, gdy poszli balować, wymknąłem się z łóżka, żeby zobaczyć, co oni tam wyczyniają. Wszedłem na salę i zobaczyłem DJ’a. To była dla mnie niesamowita sprawa. Fascynowało mnie, jak wielki wpływ ma na ludzi na parkiecie. Od razu zacząłem się tym zajmować. Już wtedy kolekcjonowałem muzykę, jako dzieciak – przecież ja miałem wtedy 9 lat! – byłem DJ'em na kilku imprezach w podstawówce. Grałem rzeczy na tyle unikalne i na tyle dobrze, że błyskawicznie zacząłem robić nawet studniówki.
Na wakacje jeździłem zawsze do dziadków pod Kielce. Uwielbiałem to, bo zjeżdżała się tam młodzież z całej Polski. Odbywały się wiejskie imprezy. Pojawiał się DJ z Warszawy i robił zabawę. Od 79 roku łaziłem za nim krok w krok, mówiłem że będę grał. Traktował mnie jak szczyla, bo jak inaczej mógł mnie traktować? Przecież ja miałem wtedy 9-10 lat. W 1982 bramkę obstawiali na tej imprezie moi kuzyni. Widzieli, że bardzo mi zależy, więc zmusili gościa, by dał mi zagrać. Gdy przeszukiwałem jego taśmę, znalazłem The Sugar Hill Gang, kawałek Rapper's Delight. Usłyszałem to i po prostu zwariowałem. Nie wiem nawet, ile razy zagrałem to tej nocy. Nie mogło być jednak zbyt kolorowo –przyszedł mój ojciec, oczywiście napruty, wszystko wyłączył i mnie wyprowadził. Pełna sala ludzi, wszyscy się bawią, a tu nagle pijany gość zawija DJ’a.
Kiedy pierwszy raz pomyślał pan, że muzyka może panu przynieść pieniądze?
Nigdy tak nie pomyślałem! Mi przede wszystkim zależało na znalezieniu ujścia dla wszystkiego, co muzycznie i tekstowo we mnie siedziało. Najistotniejsze było, by w ogóle nagrywać. W tamtych czasach to był potężny wyczyn. Dla takich ludzi jak ja już samo wejście do studia było osiągnięciem. Akurat tak się złożyło, że na moim osiedlu była kielecka rozgłośnia. Deptałem tę ścieżkę mocno, więc czasem zdarzyło mi się coś nagrać. Zresztą, większość demówek od 82 roku nagrywałem w domu. Robiłem taśmy na osiedle, własne okładki, na różne sposoby pozyskiwałem kasety magnetofonowe. Wydawałem na osiedlu mój mix . W grudniu 82 roku nagrałem swój pierwszy kawałek.
Zachował się do dzisiaj?
Miałem to wszystko, gdy mieszkałem z pierwszą żoną. Ale gdy się rozstawaliśmy, wszystko co było związane ze mną – demówki, materiały prasowe – zostało zniszczone.
SŁAWA, PIZZA, UROJENIA
Ta ścieżka doprowadziła pana do ogromnego sukcesu. Kto jak kto, ale pan w latach ’90 mógł się czuć gwiazdą z prawdziwego zdarzenia.
Nigdy nie przypuszczałem, że tego rodzaju kariera jest w Polsce możliwa. Nie wiem, czy ktoś to pamięta, ale przecież ludzie zapełniali dla mnie stadiony. Hale sportowe mieszczące po sześć tysięcy ludzi były wypchane po brzegi. Doszło przy tym do przedziwnej sytuacji. Wyjeżdżając jesienią 1995 roku w trasę koncertową, nie miałem zielonego pojęcia, że cokolwiek mojego się sprzedaje. Dziwiło mnie tylko, że gdziekolwiek nie wychodziłem na osiedle – czy była to Gdynia, czy były to Kielce – wszędzie słyszałem moje nagrania. W pewnym momencie myślałem, że mam urojenia. Przejeżdżały ulicą samochody, a przez opuszczone szyby wylatywał „Scyzoryk”. Myślę sobie: omamy! Chyba mam omamy! Nie potrafiłem tego pojąć.
Gdy podpisano moją pierwszą trasę koncertową na 45 koncertów, śmiałem się z tego. Tym bardziej, że trzy pierwsze zakontraktowano na sam Wrocław. Pierwszego dnia miesiąca, trzeciego i dziewiątego. Dwa razy słynny klub Kazamaty i raz Hala Ludowa. Pierwsze, co przyszło mi na myśl: „Jezu, ktoś wtopi kupę pieniędzy!”. Pytam jednak swoich ludzi:
- Zapłacili?
- Zapłacili.
- OK, to dobrze.
Gdy wyszedłem na swój pierwszy koncert w Kazamatach i zobaczyłem, ile jest ludzi, spytałem organizatora:
- Przed kim dzisiaj gramy?
- Jak to? Ty dzisiaj grasz!
- No wiem, że gram. Ale kto gra po mnie?
- Stary, to jest tylko twój koncert.
- To tyle ludzi przyszło na mój koncert?!
- To jest nic! Stary! Wyjrzyj przez okno!
Wyglądam, a tam jeszcze kilka tysięcy osób. Gdy jechałem później do kolejnych miast, szokowały mnie reakcje ludzi. Nie mogłem się nigdzie ruszyć. Gdziekolwiek nie poszedłem, zbierały się tłumy. Gdy wchodziłem do znajomych do bloku, kombinowałem później, jak z niego wyjść, bo klatka do 10 piętra była wypełniona ludźmi. Miałem problemy, które wcześniej widywałem tylko w filmach. Musieliśmy na przykład zmieniać samochody, żeby być nie do rozpoznania.
Nie przytłoczyło to pana?
Oczywiście, że mnie przytłoczyło. Do tego stopnia, że w pewnym momencie musiałem sobie zrobić przerwę podczas trasy. Jeszcze do wczoraj nikt mnie nie znał, a dziś każdy czegoś ode mnie chce. Ciągnęła się za mną cała masa plotek. Ile to bójek było z moim udziałem, albo jak to zdewastowaliśmy z ekipą hotel w poprzednim mieście. Rano dojeżdżałem do kolejnego miejsca, w którym mam grać i dowiadywałem się, co się niby działo w poprzednim.
Pamiętajmy, że to był 95 rok. Dzisiaj rzadko kiedy dzieją się takie rzeczy, a wtedy wychodziłem rano z domu i czekali już na mnie ludzie. Wszyscy codziennie chcieli wiedzieć, co się u mnie dzieje, co się zmieniło od wczoraj. Jedyna rzecz, która mnie denerwowała, to fakt, że cały czas ktoś czegoś ode mnie oczekiwał. Ludziom zaczęło się wydawać, że Liroy zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Cokolwiek się w Polsce nie wydarzyło, dziennikarze do mnie dzwonili i chcieli uzyskać komentarz. Co powie Liroy? Ale to w jakimś sensie zrozumiałe. Byliśmy wtedy głosem pokolenia. Nikt wcześniej nie nakreślił tak dobitnie lat ‘90, jak zrobiłem to na płycie „Alboom”. Tak bezczelnie i bezpardonowo.
Jest jakiś moment z tamtego czasu, który szczególnie utkwił panu w pamięci?
Takich momentów mam całą masę. Choćby to: zadzwonił do mnie człowiek i zaproponował, żebym zagrał przed Ice-T i Body Count. Dla mnie to był szok. Szykujemy się już do tego występu, a na dwa dni przed koncertem znów telefon. I pytanie:
- Czy mógłby pan przyjść do programu „Oko w oko” redaktora Orłosia? – usłyszałem w słuchawce. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nikt wcześniej nie zadawał mi podobnych pytań.
- Ja? – dopytałem dla pewności.
- No tak, bo gościem ma być Ice-T i właśnie pana dodatkowo zaprosił.
To był niesamowity moment, bo spotkaliśmy się wtedy pierwszy raz i do dzisiaj się przyjaźnimy. Chłopaki chcieli, żebym od razu po programie samolotem leciał z nimi z Warszawy do Trójmiasta na koncert. A ja musiałem jeszcze wrócić do Kielc i zawinąć ekipę. Na odchodne powiedzieli mi jeszcze:
- To widzimy się jutro na twojej próbie!
- Ta, oczywiście. Jasne, że się pojawicie.
Całą noc jechaliśmy vanem do Trójmiasta. Wyszliśmy na próbę. Patrzę, a tam Ice-T i reszta ekipy. Szok. Później wzięli mnie na konferencję prasową.
Musimy pamiętać, że miałem wtedy bardzo złą prasę. Wyrzucano dziennikarzy z pracy, jeśli któryś odważył się zagrać „Scyzoryka”. Telewizja Polska zaprosiła mnie do tego wspominanego programu, bo chyba nie do końca zdawała sobie jeszcze sprawę, co za mną idzie. Wtedy, w szerszym zakresie, byłem jeszcze anonimem, więc po prostu spełnili życzenie gwiazdy z USA. W środowisku zrobiło się już jednak o mnie głośno. Później, gdy to wystrzeliło na dobre, TVP przez mojego kumpla przekazała mi wiadomość. Gdy grałem w Warszawie, powiedział mi:
- Piotrek, TVP nie będzie cię grała, bo nie promujemy łobuzów.
- No, ciekawie mnie zaszufladkowaliście. Po jaką cholerę mi to mówisz? Przecież ja nawet nie miałem planu, żeby tam iść!
I rzeczywiście, byłem traktowany jak powietrze. Sale koncertowe były szczelnie wypełnione, a media mnie ignorowały. Telewizja zaprosiła mnie dopiero w momencie, gdy sprzedało się 400 tysięcy płyt. Nacisk publiczności był tak ogromny, że zaprosili mnie na siłę. Marginalizacja mnie i moich kawałków przyczyniła się też do wielkich sprzedaży. Byłem w zasadzie nieobecny w przestrzeni medialnej, a ludzie chcieli tego słuchać. Kupowali więc płyty, szukali mnie w drugim obiegu.
Gdy sprzedaje się pół miliona płyt, szczególnie w tamtych czasach, kasa nie uderza do głowy?
Przecież ja w tamtym czasie byłem tak biedny, że na chleb dla swojej rodziny nie miałem. Musiałem kombinować, żeby pieczywo na śniadanie było. I mówię już o czasie, gdy na rynku była moja płyta. Grosza nawet nie miałem. Wytwórnia zapłaciła mi po bardzo długim czasie.
Komiczny był zresztą moment, w którym dowiedziałem się, że sprzedałem ponad 400 tysięcy płyt. Zrobiłem wtedy gigantyczną awanturę ludziom z wytwórni. Jesteśmy w trasie, jedziemy autem, wjeżdżamy do jakiegoś miasta i nagle przed moimi oczami ukazuje się wielki plakat: „Zapraszamy na koncert Liroya! Sprzedanych już ponad 350 tysięcy płyt!”. Zadzwoniłem do wytwórni, zacząłem ich cisnąć. Że nie życzę sobie takiego oszukiwania ludzi, że nic nie warte jest budowanie takiej fałszywej atmosfery. I że trzeba było napisać prawdę: 3,5 tysiąca, a nie 350 000. W słuchawce cisza i nagle gość mi mówi:
- Piotrek… Ale ty sprzedałeś już przecież więcej, niż jest na plakatach! Przecież jest już ponad 400 tysięcy!
Rozłączyłem się, siadłem i pierwsze, co przyszło mi wtedy do głowy:
- Ile to jest podatku?! Czy ja coś w ogóle na tym zarobię?! Na pewno skarbówka mnie okradnie!
Kasa się jednak w końcu pojawiła. I to niemała.
Pewnego dnia miałem wyjazd w kolejną trasę koncertową, nagrywałem akurat w Trójmieście. Chwilowo z rodziną mieszkaliśmy w Gdyni na Chylonii. Gdy wyjeżdżałem, całe miasto rozmawiało o osiedlu, które się wtedy budowało. Jak z bajki. Metr kosztował więcej, niż w Warszawie. Cena zawrotna, dla mnie wcześniej nieosiągalna, wręcz astronomiczna. Wziąłem sobie ulotki w trasę, żeby zobaczyć, jak ludzie potrafią żyć. Czytałem, oglądałem i przypomniały się słowa księgowego, który wtedy doradzał mi już w kwestiach finansowych. Mówił: „Tylko nieruchomości! Liroy, tylko nieruchomości!”. No to wziąłem komórkę, zadzwoniłem na numer z ulotki i zamówiłem sobie dom jak pizzę. Przedstawiłem się, zrobiło się poruszenie i powiedziałem:
- Chcę ten największy. Zaraz przyjdzie do was mój człowiek i przyniesie pieniądze.
- Ale jakie pieniądze?! My na razie tylko rezerwacje przyjmujemy.
- No to przyjdzie mój człowiek i zarezerwuje.
Jeśli dziś ktoś mnie pyta, czy odwaliła mi wtedy sodówa, odpowiadam: nie miałem nic. Kompletnie. I nagle pojawiły się pieniądze, które pozwoliły mi wyjść na prostą. Które pozwoliły mi zacząć żyć. Zainwestowałem, otworzyłem wielkie studio nagrań, które zarabiało dobre pieniądze. Nie przebalowałem tej kasy. Oczywiście, były imprezy podczas trasy, ale tam nie dało się przebalować swoich pieniędzy, bo wszystko było na koszt koncertu. A poza tym – my byliśmy non stop w drodze. Nie było nawet czasu wyjść normalnie do sklepu. Czasem tylko znajdowałem moment, by wyskoczyć i kupić świeże ubrania, bo nawet prania nie było jak zrobić.
Trasa to rzeczywiście ciągły balet?
Często tak, ale to się zmienia. Kilka dni temu widziałem się z Popkillerami, do Warszawy zjechała cała branża. Siedzieliśmy do rana, gadaliśmy. To wszystko się pozmieniało. Fakt, przy okazji takich eventów są imprezy, ale czy ja imprezuję? Rzadko kiedy. Nie mam na to czasu. Rodzina, obowiązki – to jest teraz moim priorytetem. Jasne, czasem, gdy jest czas, chętnie wyjdę, rozerwę się. Jak każdy normalny człowiek.
W trasie imprez zawsze było dużo, dlatego niektórym czasem tak trudno odnaleźć się w życiu pozamuzycznym.
ZEJŚCIE, OJCIEC, UMOWA
Pan się odnalazł.
Bo muzyka jest pasją mojego życia, ale jest też kilka innych pasji, które rozwijałem przez długie lata. One zawsze trzymały mnie poza chorym systemem.
Co pan ma na myśli?
Zarabiałem sporo na robieniu muzyki, ale nigdy nie robiłem muzyki, by z niej żyć. Kolejnych płyt też nie nagrywałem, by trzepać kasę. Najlepszy przykład to druga płyta – „Bafangoo”. Po takiej płycie, jak „Alboom”, wszyscy mówili mi: rób to samo, nagraj takie same kawałki i masz kolejne pół miliona! Albo nawet milion! A ja zrobiłem totalne przeciwieństwo – ciemną, brudną płytę, która była totalnie niekomercyjna. Chciałem coś przekazywać, a nie myśleć, ile ta płyta zarobi.
Życie koncertowe i w studiu to życie trudne. Każdy artysta to panu powie. Szczególnie taki, jak ja. Czyli taki, dla którego najważniejsza jest rodzina. Trudno żyć rodzinnie, gdy non stop jest się w trasie. Dzieciaki chcą mieć ojca. Drugą nogę dały mi inne pasje – rynek IT, w który bardzo mocno wszedłem już w 1996 roku, nowe technologie. Mogłem być w różnych światach w tym samym momencie.
Niemal z dnia na dzień postanowił pan zejść ze sceny. To była trudna decyzja?
Nigdy tego tak nie traktowałem. Od urodzenia muzyka jest częścią mnie. Nigdy nie przychodziłem i nigdy nie odchodziłem. Ja ją robię całe życie. Każdego dnia robię nowe kawałki, piszę muzykę.
Liroy nie przestał być artystą?
Zawsze nim był i zostanie na zawsze. Muzyka to mój jedyny spławik w życiu. Gdy wszystko wokół się wali, jest jedyną rzeczą, która trzyma mnie w pionie. Wyobrażam sobie życie bez polityki, ale nie wyobrażam sobie życia bez muzyki.
W 1995 roku zbiegły się dwa wydarzenia. Wydanie płyty i śmierć ojca.
Mój ojciec popełnił samobójstwo dzień przed moim wyjazdem w trasę koncertową.
W domu byłem w miarę często. A gdy mnie nie było, zawsze wiedziałem, co się w domu dzieje. Miałem już wtedy swoją rodzinę, bardzo dużo czasu spędzałem w studiu, do tego już koncertowałem. Natomiast nie ma to większego znaczenia, bo nigdy nie miałem z ojcem dobrego kontaktu. Nasz kontakt polegał na biciu mnie, a ewentualnie czasem, gdy był pijany, na nielicznych rozmowach. Na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy widziałem go trzeźwego. Choć może po prostu pamiętam to tak po latach. Pewnie częściej był trzeźwy.
Ojciec powiesił się na trzeźwo czy był wtedy pijany?
Temat mojego ojca to złożony problem. Był zaawansowanym alkoholikiem. Bardzo dużo rzeczy nawywijał. Wyrzucili go z ośrodka, jednocześnie groziło mu więzienie. Miał bardzo skomplikowany moment i zrobił najgłupszą rzecz, jaką mógł wtedy zrobić. Wiedział przecież, że w domu rano będzie tylko moja siostra, która wejdzie do łazienki. Okazał się być złym do samego końca.
Wstrząsnęło to panem?
Nie wstrząsnęło w ogóle. Można nawet powiedzieć, że poczułem ulgę. Po wielu latach katowania mojej rodziny, wreszcie mogłem przestać myśleć, co dzieje się w domu pod moją nieobecność. Wszystkim ulżyło. Nie miałem bliskiej więzi z ojcem. Najbliżej mnie był wtedy, gdy mnie bił. Mieliśmy nawet umowę. Że ma nie dotykać mojej siostry. Że jeśli będzie miał podnieść na kogoś rękę, to na mnie, a nie na nią. Sam zresztą zaproponowałem mu takie rozwiązanie. Nie sprzeciwiał się.
Rozumiem, że w stosunku do swoich dzieci stara się pan być totalnym przeciwieństwem swojego ojca?
Chciałbym. Rodzina to instytucja, w której bardzo wiele się dzieje. Staram się mieć na tyle dobre relacje rodzinne, jak to możliwe. Nie wiem, na ile jestem w tym dobry. Nie pisałbym pieśni pochwalnych pod moim adresem w tej dziedzinie. Chcę być dobrym ojcem, lojalnym partnerem, oddanym swojej rodzinie.
Gdyby pana ojciec dzisiaj żył i na pana popatrzył, byłby dumny?
Nie mam zielonego pojęcia. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Pamiętam tylko, że tuż przed tymi wydarzeniami – przed płytą, trasą koncertową – czyli gdy ludzie mnie już rozpoznawali i zapowiadało to coś naprawdę fajnego, on mówił do mnie, że w fabryce wciąż czeka na mnie praca ślusarza. W domu nigdy nie wierzyli w to, co robiłem. Mało tego. Robili wszystko, by to zniszczyć. Nigdy nie miałem wsparcia w moim dążeniu do bycia muzykiem. Jedyne uczucie, które w nich budziłem, to złość.
POSEŁ, WYBORY, EUROPA
Dziś popatrzyłby jednak na pana i zobaczyłby polityka. Posła na Sejm RP. Kandydata do Parlamentu Europejskiego. To naprawdę brzmi poważnie.
Mój ojciec to był naprawdę skomplikowany człowiek. Kto wie, może i byłby dumny? A może nie? Nie lubię gdybać w taki sposób. Poza tym, w ogóle mnie to nie interesuje. Teraz liczy się dla mnie tylko dobro mojej rodziny. A co on by o tym myślał, nie ma żadnego znaczenia.
Co najbardziej zaskoczyło pana po wejściu do polityki?
Niestety, chyba nic. Nie pochodzę ze świata, z którego wchodzi się tutaj i się dziwi. Polityka to dzisiaj głównie showbiznes. Walka o widza, wyborcę. Przecież to ja mogę nauczyć tu wiele osób, na czym polega cała ta zabawa w showbiznesie. Wielu dopiero się tego uczy, a ja mam przecież wieloletnie przygotowanie. Tym bardziej, że wrzucono mnie wtedy na głęboką wodę, a dodatkowo zrobiono mi później jeszcze zimny prysznic. Dzięki temu jestem jak z teflonu.
Wchodząc tutaj, od razu postawiłem na dialog. Zawsze powtarzałem, że jeśli będziemy chcieli tu cokolwiek ugrać, cokolwiek zmienić, to tylko przy pomocy rozmowy, merytorycznego przygotowania, a nie krzycząc i robiąc awantury. Poza tym jeśli oczekujesz, że ktoś będzie czuł wobec ciebie szacunek, to najpierw musisz go sobie wywalczyć, zapracować na niego. Wiedziałem, że przede mną bardzo ciężka praca.
Nie miał pan wyobrażeń, które później zostały zweryfikowane?
Moje wyobrażenia nie rozminęły się z zastaną rzeczywistością. Zanim wszedłem do Sejmu, polityką interesowałem się od dawna. Przecież mój pierwszy występ w parlamencie to 96 rok. Z senator Marią Łopatkową pracowaliśmy nad zapisami konstytucji w dziedzinie praw dziecka. Później wiele lat udzielałem się w ruchach miejskich. Poza tym, na mojej pierwszej płycie można przecież usłyszeć Korwina. Zawsze wspierałem wolnościowców, bo sam nim jestem. 10 lat przed wejściem do Sejmu, od 2005 roku, mocno się wdałem w politykę. Zawsze dyskutowałem zaciekle z moimi przyjaciółmi – naukowcami: politologami, filozofami – w kwestiach politycznych. Zachęcali mnie do wejścia w politykę. Od nich się wiele uczyłem.
Nigdy pan nie żałował, że zdecydował się na ten krok?
Jeśli już się decyduję na tak poważne sprawy, to zawsze świadomie. Nie jestem histerykiem, który nagle zaczyna machać rękami i krzyczeć: „Nie na to się pisałem!”. Takie podejście mnie rozśmiesza. Tak samo zawsze bawiło mnie to w branży muzycznej. Śmiałem się z artystów, którzy osiągali sukces, a później dziwili się, że część rynku się ich czepia. Nigdy nie miałem problemu z podpisywaniem płyt, z przebywaniem z ludźmi, z rozmową. Zawsze wszyscy się dziwili: po cholerę zostawałem po koncertach, siedziałem pod sceną, rozmawiałem z ludźmi, zamiast się stamtąd zawinąć i się bawić. A ja zawsze wychodziłem z założenia, że jestem dla ludzi. I dziś jest dokładnie tak samo. Tak mnie skonstruowało osiedle. Nie boję się drugiego człowieka. Nie boję się rozmowy, bronienia swoich racji. Całe życie przygotowało mnie do tego.
Wkraczamy właśnie w najważniejszy okres. Najpierw majowe wybory do Parlamentu Europejskiego, w których będzie pan startował. Później – październikowe, parlamentarne. Bierze pan pod uwagę ewentualność, że przegracie i wiosną, i jesienią, przez co na dobre wypadnie pan z tej karuzeli?
Proszę pana, wyjaśnijmy coś sobie: nie przyszedłem do polityki, żeby albo dostać cały ten tort, albo się obrazić. Podjęliśmy walkę o obywatela i transparentną Polskę. To walka na wiele kolejnych lat. Byłbym ćwierćinteligentem, gdybym pomyślał wchodząc do sejmu, że w cztery lata zrobię wszystko, co sobie założyłem. Jeśli chcemy odbić Polskę z rąk kolesi, którzy zabetonowali to miejsce, porozdawali sobie stołki, w wojnie plemiennej budują napięcia i jednocześnie marginalizują ruchy oddolne i wolnościowe, to musimy się nastawić na cierpliwą, wieloletnią walkę.
Teraz jest czas budowy, docierania do ludzi. W Konfederacji mówię wszystkim: przeznaczajcie połowę swoich pieniędzy na edukację młodych ludzi. Jeśli chcemy mieć świadomych wyborców, to najpierw trzeba ich wyedukować. W tym momencie wyborców się hoduje, a nie wychowuje. Hoduje się ich jak brojlery. Naszym zadaniem jest, żeby człowiek zyskał świadomość i nie głosował na partię, mimo że ta zrobiła mu w przeszłości krzywdę. Chodzi o to, żeby ten człowiek dowiedział się, z czym i jak się ten kotlet przygotowuje. Od samego początku do samego końca, włącznie z ganianiem krowy. Bismarck mówił, że robienia dwóch rzeczy ludziom nie wolno pokazywać: kiełbasy i polityki. Jeśli chcemy dalej hodować brojlery – tak, to świetna myśl. Podsypmy ich paszą socjalnych pieniędzy, dajmy czego chcą i indoktrynujmy. Ale jeśli chcemy świadomych wyborców, musimy ich edukować. Poza tym, proszę zauważyć, że w Konfederacji nie pcham się przed szereg. Szanuję każdą opinię.
Nawet taką, o której mówił jeden z członków, Sławomir Mentzen? Człowiek Korwina przedstawił program, który nazwał na konferencji prasowej „Piątką konfederacji”. I wymienił, że nie chcecie tu między innymi Żydów i homoseksualistów. Pan się pod tym podpisuje?
Przede wszystkim to nie jest żadna piątka konfederacji. To tak zwane półprawdy, a półprawdy to zawsze cała nieprawda.
Jakie półprawdy? Przecież to jest cytat z konkretnego człowieka.
Powtarzam: to nie jest piątka konfederacji. Jeśli już, to piątka pana Mentzena. Nikt w życiu nie ustalał takiej piątki z panem Mentzenem. To jego prywatne zdanie. Zresztą sam tłumaczył, że była to przenośnia. Ja jestem wolnościowcem i takie słowa mi się nie podobają. Zawsze mocno to akcentuję. Z drugiej strony, jako wolnościowiec nie mogę wchodzić do Konfederacji i naginać rzeczywistości pod siebie. Tak szeroka i zróżnicowana koalicja, na dodatek złożona z podmiotów w pewnej mierze kontrowersyjnych, musi się wiązać z neutralnością tych podmiotów. Nie mogę nagle kazać Korwinowi zmienić zdania na ten albo inny temat. W wielu aspektach się zgadzamy i go szanuję, ale w niektórych sprawach się nie zgadzamy.
To zresztą ciekawszy i większy temat. Rozmawiam ze znajomymi. Pytają mnie: jak ty możesz iść ramię w ramię z narodowcami? Największy zgrzyt mają z tym moi lewicowi znajomi. A przecież od pierwszej płyty wiadomo, że jestem antykomunistą, nigdy nie miałem lewicowych poglądów. Całe życie byłem centrowcem, z socjalizmem nie mam nic wspólnego. Rozdawnictwo to najgorsza rzecz, bo jeśli dostajesz coś za darmo, to w ogóle tego nie szanujesz. Do tego to nie jest dobre dla rynku, a jestem wolnorynkowcem. I nagle wielkie oburzenie. A jeden z tych oburzonych był kiedyś w SLD, by później trafić do Palikota, następnie przenieść się do Nowoczesnej, a teraz iść do wyborów z Biedroniem. Jestem stały w poglądach, nie skaczę z kwiatka na kwiatek.
Nie jest to jednak dla pana sytuacja budząca dyskomfort, jeśli ramię w ramię idzie pan do wyborów z taką osobą, jak Kaja Godek?
I to jest właśnie podstawowy problem! Niektórym ludziom wydaje się, że relacje musimy budować na animozjach. Koniecznie musimy szukać tego, co nas różni. Zrozummy w końcu, że Polska jest skupiskiem ludzi o wielu poglądach. Polska to nie jest tylko mój kraj. Pani Kaja Godek jest świetną osobą. Z nią się znakomicie rozmawia, prowadzi dyskusje. Oczywiście, mogę się z nią różnić w niektórych sprawach społecznych. Ale na tym to polega! Nie musimy się publicznie spierać, toczyć wojen za pośrednictwem mediów. Bo Liroy coś powiedział, to ja teraz mu koniecznie odpowiem. W Konfederacji siadamy przy jednym stole i wyjaśniamy swój punkt widzenia. To właśnie cenię sobie w tego typu koalicjach. Do konfederacji wszedłem z pełnym szacunkiem do każdego jej uczestnika. Szanuję ludzi, którzy mają swoje przekonania i potrafią ich bronić. Choćbym nawet się z nimi nie zgadzał. Najgorzej, jak ktoś ma miękki kręgosłup i idzie w tę stronę, gdzie ma więcej korzyści. Poza tym, pytam tych moich oburzonych znajomych: - Wolałbyś, żebym z kim poszedł do wyborów? Z PiS? PO? SLD? I nagle robią wielkie oczy. Mają pustkę w głowie. No właśnie.
W maju wystartuje pan w wyborach do Parlamentu Europejskiego. A mówią na pana: eurosceptyk.
Nigdy nim nie byłem. Jestem uniosceptykiem. A już na pewno jeśli chodzi o Unię w takim kształcie. Bo pamiętajmy, że Europa i Unia to dwie zupełnie różne rzeczy. Oczywistym jest, że abyśmy mogli konkurować na jakimkolwiek polu, potrzebujemy silnej Europy, a w niej silnej Polski. Pytanie brzmi teraz: na jakich zasadach?
No właśnie – na jakich?
Dlatego właśnie przede wszystkim nazwałbym się reformatorem, a nie sceptykiem. Gdy patrzę, w którą stronę to wszystko zmierza, coraz częściej dochodzę do wniosku, że powinniśmy wrócić do czasów EWG, zostawiając przy tym działającą strefę Schengen. To była świetna wspólnota, bez całej tej późniejszej naleciałości. Pytanie brzmi jednak, czy jesteśmy dziś w stanie to zmienić? To właśnie okaże się w najbliższych latach. Ilu osobom uda się przebić przez ten beton? W ilu rządach dojdą w najbliższym czasie do głosu wolnościowcy i zaczną prowadzić taką właśnie politykę unijną? Inne pytanie: czy do tego czasu UE przetrwa? Unia pęka w tym momencie w szwach. Pochłaniają ją kadry urzędnicze, a aktualny pomysł na jej naprawę to jeszcze większa biurokracja.
Jeździ pan po Polsce, prowadzi wyborczą kampanię. Jakieś wnioski z tych wszystkich spotkań?
W Polsce prawie nikt nie ma pojęcia, czym jest Unia Europejska. Przejechałem cały kraj i mogę to powiedzieć z pełną odpowiedzialnością. Brak nam wiedzy. Jakie przepisy buduje Unia? W którą stronę zmierza? Nic. Kompletnie. Nawet najprostszych rzeczy nie wiemy. I to naprawdę gigantyczny problem.
Proszę zresztą zauważyć, jak dziś wygląda kampania. Na czym opierają ją największe partie. To nie jest kampania unijna. Nikt nie walczy o głosy wyborców hasłami europejskimi. To kampania stuprocentowo krajowa. Tylko Konfederacja prowadzi kampanię dotyczącą spraw europejskich. A w PE jedyny, realny wpływ, jaki możesz mieć na konkretne sprawy krajowe, to udział w pracy nad budżetem.
Czyli co, bije się pan o miejsce w strukturach, w których będzie pan miał marginalny wpływ i trudno będzie panu cokolwiek pozytywnego zrobić?
Dlaczego pan tak mówi?
No przecież sam pan tak przed chwilą powiedział.
Nic takiego nie powiedziałem. Przecież wspomniałem na przykład o pracy nad budżetami.
Poza tym – druga rzecz, którą już zresztą wstępnie zrobiliśmy, niezależnie od tego, czy uda nam się wejść do PE, czy się nie uda. Pozyskaliśmy ludzi w Brukseli, budujemy think tank. Chcemy być gotowi merytorycznie, jak najlepiej przygotowani na to wyzwanie. Proszę też pamiętać, że w Brukseli bardzo dużo rzeczy załatwia się w kuluarach. Na stołówkach, korytarzach. Dlatego tak często mówię o językach obcych jako podstawie do skutecznej pracy tam. Ja z angielskim nie mam najmniejszego problemu. Ciekawe, czy inni kandydaci też mogą tak powiedzieć.
Jasne, można zdobyć mandat, wyjechać do Brukseli i totalnie nic nie robić. Ale powiem panu inaczej. Do Sejmu też wielu wchodzi i nic nie robi. A ja pokazałem, udowodniłem, że całe cztery lata w Sejmie ciężko pracowałem. Na komisjach, nad ustawami. Jak choćby nad ustawą o marihuanie medycznej. Mimo tych wszystkich komentarzy, które były kierowane pod moim adresem. Dlaczego więc ktokolwiek miałby zakładać, że pójdę do Brukseli i tam nic pożytecznego nie zrobię?
A co, jeśli ani w maju, ani w październiku nie uda się uzyskać mandatu?
Nic. Naprawdę nic. Oczywiście, najważniejsze dla nas to być w strukturach pozwalających na stanowienie prawa. Ale jeśli nie zdobędę mandatu, wciąż będę pracował na ulicy. Tak, jak robię to od lat. A to ważne działanie, co pokazały masowe wystąpienia. PiS, który ponoć nikogo się nie boi, nagle wycofał się z szykowanych zmian, bo przestraszył się zwykłych krzykaczy. Przecież tak ich wtedy określali politycy rządzącej opcji. Ludzie na ulicy mają większy wpływ na Polskę, niż histeryczna opozycja w parlamencie. Bo opozycja totalna nie ma żadnego wpływu – siedzi, krzyczy i nic nie może. Ja wolę działać, niż się przyglądać.
Napisz do autora – pkapusta-magazyn@wp.pl