Urszula Korąkiewicz , 5 czerwca 2020

"W okolicy źle się dzieje"

Piotr Rogucki i Kuba Karaś / fot. Bartłomiej Karaś, Materiały prasowe

Wydali płytę z erotykami. Erotykami z katastroficznym tłem. Reakcja? Przewidzieli przyszłość! Tymczasem "Ostatni bastion romantyzmu" Piotra Roguckiego i Kuby Karasia nie stoi ani na zarazie, ani na wizji końca świata.

Urszula Korąkiewicz: Pytają was, czy jesteście jasnowidzami? Zdaje się, że interpretację waszej płyty, traktującej o miłości w obliczu zagrożenia swoistą katastrofą, wielu fanów utożsamia z obecną sytuacją.

Piotr Rogucki: Te pytania rzeczywiście się pojawiają. Ale mam na to jasną odpowiedź. Zagrożenia, o których mówimy, zostały umieszczone w tekstach jako tło. Rodzaj kryzysu związanego z rozwojem cywilizacji jest do pokonania dzięki miłości i bliskości. I o tym jest album.

No i generalnie te piosenki to erotyki, ta płyta miała głównie opowiadać o miłości. Ale ze względu na to, jak zmieniły się czasy, niepokojące tło wypłynęło na front. To efekt niezamierzony i kompletnie nie po mojej myśli. To wyszło zupełnie niechcący i szczerze? Wolałbym, żeby tak nie było.

A jednak na kolejny singiel wybraliście wymowny w tym kontekście numer "Witaminy", z tekstem: "ostatnio martwi mnie, co mówią w mieście, że w okolicy dzieje źle się". Przypadek czy plan?

P.R.: Tak planowaliśmy. Mieliśmy do wyboru dwie piosenki, które uznaliśmy za najlepsze jako kolejny singiel. Ale gdybyśmy wybrali drugą, która nam się podobała, to znów została by odebrana jako zbyt katastroficzna.

Natomiast w przypadku "Witamin" po raz kolejny wyciągasz na zewnątrz to, co jest tłem. Bo główny przekaz piosenki to zdanie z refrenu: "Miałem wielkie szczęście. Nie boję się, co będzie dopóki jesteś". Mam wrażenie, że ostatnio wiele osób na siłę szuka oznak katastrofy.

Katastroficzny wydźwięk ma też niewątpliwie "Katrina". "Ogłaszam stan wyjątkowy, bez gwarantowanej strefy bezpieczeństwa" to bardzo wymowny tekst. W końcu w dużej mierze mówi o utracie kontroli…

P.R.: "Katrina" to takie ostrzeżenie, żeby się otrząsnąć. Bo jak się nie uda, to zaraz przyjdzie taki wiatr, że wszystko zmiecie. To też opis tęsknoty za najbliższymi relacjami z drugą osobą, które nie są zdominowane strachem o przyszłość.

Na płycie obecny jest też temat "klimatycznej zbrodni". Wspominałeś, że przeraża cię krótkowzroczność rządzących w tej kwestii.

P.R.: No wiesz, kiedy słyszę, że Ministerstwo Edukacji daje dzieciom film o zaletach globalnego ocieplenia, bo będą plony dwa razy w roku, a nad Bałtykiem plaże jak w Grecji, bo topniejące lody Arktyki odsłonią kolejne złoża ropy, to chyba nie jest to powód do radości.

Jak się podniesie poziom oceanów, to nawet wyspy będziemy mieli. Na przykład Toruń będzie wyspą. Szczecin w końcu będzie miał dostęp do morza. A w Łódzkiem nauczymy się pić słoną wodę i lepić domy z piasku. Ministerstwo Edukacji powinno linkować strony Extinction Rebellion, a nie robić z dzieci imbecyli już na starcie.

Mam wrażenie, że mówisz w tekstach również o swoistej katastrofie międzyludzkiej. W "Bolesnych strzałach w serce”, kontakty ograniczają się do kontaktów online, a w "Takiej ilości słońca?", "ludzie uśmiechają się do siebie, ale nie wygląda to najlepiej". Nie umiemy już ze sobą być blisko, szczerze ze sobą rozmawiać?

P.R.: Jej, widzę, że koniecznie chcesz w tym wszystkim widzieć katastrofę. Przesadzasz. Ja widzę nasze zbawienie w bliskości i empatii. W miłości i uwadze jest ratunek dla świata. O tym jest płyta. I tak umiemy być blisko i powinniśmy być na tyle blisko, na ile się da. I powinniśmy lubić ludzi mimo wszystko, bo nikt z nas nie jest pozbawiony wad.

A czy myśl o "ostatecznym kataklizmie i końcu wszystkiego" skłania do refleksji właśnie o tym, żeby w nich upatrywać ratunku?

P.R.: Słowa, które przytaczasz są wyrwane z kontekstu, a w kontekście całej piosenki mówią o orgazmie, czyli kulminacji stosunku seksualnego, kiedy na chwilę wszystko w głowie znika, staje się elektrycznym końcem świata, a potem świat tak jakby zaczyna się na nowo. Każdy taką piękną katastrofę nosi w swojej głowie.

Autor: Przemek Dzienis

Źródło: Materiały prasowe/Kayax

Biorąc pod uwagę okoliczności, może to wszystko to jednak koniec jakiegoś etapu?

P.R.: Myślę, że to jeszcze nie koniec żadnego etapu. Jestem przekonany, że wszechświat jest w stanie zaskoczyć nas jeszcze bardziej. A ludzie… cóż, musielibyśmy umieć wyciągać wnioski z własnych doświadczeń, ale na razie od kilku tysięcy lat nie umiemy. Co nie znaczy, że za chwilę się nie nauczymy…

Mamy już dość miernoty

Wnioski niewątpliwie wyciągane są w Trójce, która teraz jest podnoszona z gruzów po aferze ze zdjęciem piosenki Kazika "Twój ból jest lepszy niż mój". Co sądzicie o tej sytuacji?

P.R.: Sądzę, że to nerwowe podrygi mające na celu podtrzymywanie przy życiu smutnego trupa. To radio, jako instytucja sterowana przez zawziętych szaleńców, straciło wiarygodność. Przecież nasza kochana władza nie może ogłosić nagle, że stacja nie istnieje, ci ludzie nie potrafią przyznać się do błędu albo zwyczajnie przeprosić. Sami wszak określili się jako lepszy sort. Ale de facto Trójki na razie nie ma.

Ta sytuacja dotyczy ogromnego dramatu pięknych ludzi, dziennikarzy Trójki. Ludzi, którzy są mi bardzo bliscy, z którymi się znamy od lat. Nawet jeśli nie osobiście, to w dużej mierze dzięki temu, że się z tym radiem identyfikowałem. I nie chodzi tylko o tych, którzy odeszli, ale tych, którzy zostali. Ich sytuacja jest trudna i niejednoznaczna.

Tym razem wygrała miernota, nienawiść, pogarda i głupota, czyli główne znaki rozpoznawcze tzw. dobrej zmiany. Już tego dosyć. Dlatego jestem pewien, że to końcówka dla łobuzów, a ostatnie histeryczne ruchy Jarka (prezesa PiS, Jarosława Kaczyńskiego – red.) świadczą o tym, że wie.

Myśleliście o tym, żeby podjąć radykalne kroki i jak wielu waszych kolegów powiedzieć "nie chcemy, żeby grali nas w Trójce, nie chcemy mieć z nią nic wspólnego"?

P.R.: Moim zdaniem, poza kwestiami technicznymi związanymi z prawem autorskim, nie da się od razu wszystkiego załatwić, dzieląc świat na białe i czarne. Odcinając się od rzeczy, które miały kiedyś dużą wartość jednym cięciem. Liczę, że to się wszystko zmieni i moja Trójka naprawdę wróci. Nie będzie drugiego takiego miejsca poza Myśliwiecką.

Chciałbym, żeby moi ukochani dziennikarze wrócili do tego radia i żeby wiarygodność ludzi przestała być zatruwana przez działanie nienawistnych polityków. Myślę, że trzeba robić swoje i czekać na dobry czas i wspierać tych, którzy są w tym momencie w najgorszej sytuacji, czyli zostali zwolnieni z tego radia.

Ktoś jednak powinien wziąć na siebie moralny ciężar i czekać tam na powrót czasów, gdy ludzie mieli swoją godność, która nie była tak bezkarnie opluwana. Dlatego całym sercem wspieram Piotra Barona, Piotra Stelmacha czy innych, którzy zdecydują by przeczekać ten okropny czas.

Fisz mówi w najnowszej piosence wprost "Mój kraj znika". To dobry czas na protest songi? Widać, że artystom znów się "ulało".

P.R.: Mi się ulewało wielokrotnie już od momentu, kiedy zaczął rządzić PiS. Piszę protest songi od przynajmniej pięciu lat. Cała płyta "Metal Ballads" Comy była protest songiem przeciwko temu, co za sprawą Jarka nas spotyka.

Utwór "Odwołane" to kawałek, w którym wcielam się w rolę Jarka, który codziennie rano budzi się i zastanawia, kogo tym razem zlikwidować: niepełnosprawnych, nauczycieli, artystów, mniejszości seksualne, niezależne media, czy prawa kobiet.

Ale ludzie nie słuchają. Mają swoje zdanie, albo wolą by inni za nich decydowali. Mają już dosyć nic nie dających protestów i petycji, które zaraz po podpisaniu znikają na zawsze. Wolą piosenki nie nacechowane buntem, sprzeciwem i refleksją. Może czekają co jeszcze się jeszcze wydarzy, a może chcą tak żyć, bez stresu z zamkniętymi oczami, z miską za 500 zł podstawioną pod nos. Życie i tak jest wystarczająco wymagające, po co się wychylać. I jakoś ze smutkiem, ale jestem w stanie to zrozumieć.

My jesteśmy artystami, którzy żyją w hermetycznie zamkniętej bańce. Wydaje nam się, że świat krąży wokół kultury i jej problemów, ale zaraza pokazała, że niestety kompletnie tak nie jest. Są większe, bardziej przyziemne i ważniejsze problemy. To pewne, że gdyby nie afera z Trójką, piosenka Kazika też nie miałaby takiej słuchalności.

Ale teraz, gdy tyle osób ją usłyszało, czy jej przekaz ma znaczenie, czy jest w stanie coś zmienić, nie sądzę. Nie mniej wiem, że są tacy którzy jeszcze walczą i poświęcają na to całą energię. Na przykład fundacje pozarządowe, systematycznie odcinane od finansów i oskarżane o antypatriotyczne postawy. Albo zwyczajnie szykanowane, jak artyści protestujący przed sejmem, krytykujący władzę Jarka ukarani grzywnami po 10000 zł.

Dla tego wpłacam regularne kwoty na Fundusz Obywatelski, pracujący na rzecz ochrony wolności pokoju i pojednania między nami bliskimi rodakami. Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina, co nie? Chociaż tyle mogę zrobić.

Przeczytaj też: Piotr Rogucki: Mam czystą kartę

Kuba, a ciebie jako przedstawiciela młodszego pokolenia, ruszają artystyczne sprzeciwy?

Kuba Karaś: Ruszają, ale myślę, że gdyby nie ta afera z Trójką, to wszystko przeszłoby bokiem. Staram się trzymać rękę na pulsie i słuchać nowych wydawnictw polskich i zagranicznych artystów, śledzić co się dzieje.

Myślę, że w tym momencie jest trochę modne napisać protest song po tym, co się stało z piosenką Kazika. Nie wiem, czy to jest dobre, iść zawsze z prądem, może czasami warto pójść pod prąd. To, że to nas rusza to jedno, ale czy to dociera do kogoś, kto nie siedzi tak bardzo w branży muzycznej i nie śledzi tego, co się dzieje, to już nie jestem pewien.

A wśród zainteresowanych, wśród środowiska?

K.K.: Ostatnia akcja pokazała, że kurczę, nie ma jedności. Miał być zorganizowany strajk artystów pod Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a było tam więcej paparazzi niż artystów. Na Facebooku owszem, wszyscy dyskutują, wyrażają swoje zdanie, ale jak przyjdzie co do czego, to nikt się tym wydarzeniem nie zainteresował. Może to wynika z jakichś konfliktów wewnętrznych…

P.R.: Ja zauważam też pewną rzecz, którą zresztą zawarliśmy na płycie. Świat się zmienia. Są gwałtowne globalne ruchy, nie tylko w Polsce. Wiadomo, to, jak prowadzona jest u nas polityka jest godne potępienia, bo jest pełna pogardy dla ludzi. Ale mam wrażenie, że cały świat na coś czeka, na jakiś przełom. A obawiam się, że pandemia to ciągle za mało.

To nie na tyle dużo, żeby ludzie mogli się zmienić, myśleć inaczej. Jak tylko będzie okazja, to wrócimy do dawnego stylu życia i dawnego tempa, chcąc jak najszybciej zapomnieć o tym , co się wydarzyło, bo wszystkich nas to zmęczyło. Ludzie nie chcą się przejmować problemami. Chcą dopóki się da żyć normalnie. Tylko, że już nie wszyscy mogą.

Autor: Przemek Dzienis

Źródło: Materiały prasowe

Odczuwacie, że środowisko artystyczne jest bardzo podzielone?

P.R.: To specyficzne środowisko. Złożone z prawdziwych indywidualności, oryginałów. Zaczynasz w nim istnieć wtedy, kiedy się nie podporządkowujesz. Więc jeśli masz przed sobą grupę, w której każdy jest oryginalny, trudno wymagać, że będą się czuć zjednoczeni, to jest przeciwne naszym charakterom.

Tu oddziałują przeciwne wektory. Siłą jest to, że jesteś oddzielny, oddzielność buduje twoją karierę i styl. Więc trudno się spodziewać, że ludzie, którzy zawsze tacy byli nagle zaczną się spotykać i razem walczyć o jakieś cele. Nie ma co wymagać tego od środowiska kulturalnego, bo funkcjonuje właśnie dlatego, że różni się od tłumu i różni się między sobą. Dzięki temu jest ciekawe, chociaż niestety bywa trudno. Ale to jest cena, jaką płaci każdy z nas.

Wyjście ze strefy komfortu

Jak wpłynęła na was kwarantanna, odcięcie od wszystkich?

K.K.: Nie poddajemy się. Staram się bez przerwy pracować. Ale w końcu udało nam się też dłużej pobyć w domu. Obaj z Piotrkiem mieliśmy bardzo intensywny czas.

P.R.: Ja mam dość, choć czuję, że dzięki temu się wyciszyłem. Mam poczucie, że poważnie się zregenerowałem. Ale poza tym moje życie jest zdominowane opieką nad dziećmi. Dawno nie byliśmy tak blisko i nie było tak fajnie i ciężko jednocześnie.

To dla was potrzebna przerwa czy przymusowe uziemienie? Zaczyna się uprzykrzać?

P.R.: Myślę, że jedno i drugie. Najbardziej męczące dla nas, jako branży muzycznej, jest to, że nie wiadomo, co dalej. Gdyby pojawiła się informacja, że jesienią wszystko wraca, pewnie byłoby trochę lżej. Nie trzeba by było się o nic martwić, nie byłoby tylu osób, które podejmują inne działania zawodowe, żeby się utrzymać. Byłaby nadzieja. Ale tej nadziei nie mamy, bo sytuacja jest nie przewidywalna.

Jakie są nastroje?

P.R.: Myślę, że wszyscy czekają na to, że wróci to, co było. Bo trudno sobie wyobrazić, co mogłoby nastąpić po tej epoce stagnacji. Bo jeśli miałoby być tak, że koncerty odbywałyby się tylko i wyłącznie z publicznością do 150 osób, to chyba czas szukać innego zawodu. Jeśli miałoby to trwać np. dwa lata, to przecież 90 proc. artystów splajtuje. Pozostaje pytanie, na ile świat jest gotowy, żeby żyć bez artystów. I jaki to będzie świat.

K.K.: Myślę, że ważna jest tu kwestia sztuki adaptacji artystów do danej sytuacji. Bo wielu od lat funkcjonuje w bardzo powtarzalnym trybie. A praca artysty, warto o tym pamiętać, polega na wychodzeniu ze swojej strefy komfortu.

Ta sytuacja podcina wam skrzydła czy przeciwnie, motywuje do działania?

K.K.: Myślę, że w dużej mierze to jest motywujące. Myślę, że to dobry kreatywny czas, którego wielu muzyków potrzebowało. Taki twardy reset. Można zwolnić, zastanowić się, stworzyć coś, co nawet nie jest bezpośrednio związane z muzyką. Myślę, że trzeba go dobrze wykorzystać. Nie ma co siedzieć ze spuszczoną głową tylko spożytkować czas, który przecież po coś został nam dany.

A jak się zapatrujecie na koncerty w sieci? Widzicie w tym przyszłość i nową formę wyrazu? Czy to dla was forma przeczekania?

K.K.: Dla mnie to zdecydowanie forma przeczekania. Takie granie online, patrząc w kamerę, nie ma większej przyszłości. Obecność ludzi daje energię. Nie wyobrażam sobie grania bez interakcji z publicznością.

P.R.: W pełni się zgadzam z Kubą. Koncerty online, emanują pewnym zagubieniem artystów. Bo jak wytworzyć emocje bez świadomości, jaka jest interakcja? Tak się na dłuższą metę nie da.

Przeczytaj też: Artur Rojek: funkcjonujemy w specjalnym trybie

Koncerty wracają, ale jak na razie, tylko z publiką na 150 osób. Co sądzicie o tym rozwiązaniu?

P.R.: Wracają przecież też wesela w zamkniętych salach, wracają msze w kościele, a koncerty - 150 osób w plenerze. Moim zdaniem dobrze, że w końcu coś się dzieje. Mam też wrażenie, że różne miejscowości i miasta chcą robić koncerty, bo tracą turystykę i kulturalne życie miasta. Jestem dobrej myśli.

Autor: Przemek Dzienis

Źródło: Materiały prasowe/Kayax

Czujecie, że ci, którzy was słuchają, przychodzą na koncerty, to połączenie fanów Comy i The Dumplings, czy zupełnie nowa grupa?

K.K.: To jedno, drugie i trzecie. Fani The Dumplings i Comy i zupełnie nowy fanbase, któremu spodobało się to, co robimy. Przekonały nas o tym spotkania, których jak na razie było sześć. Wszystkie były bardzo przyjemne i dla nas ważne. I jeszcze wiele spotkań z fanami przed nami. Jak dotąd spotykają nas same dobre i miłe przeżycia. I czujemy, że mamy bardzo fajną i bardzo wierną grupę fanów.

P.R.: Najlepszym przykładem jest to, że w ciągu jednego dnia, z okazji wydania płyty powstały od razu trzy fankluby. Jest naprawdę dobrze.

Jak się czujecie z określeniem "nowy" duet?

P.R.: To, co zrobiliśmy, dostało dość duży kredyt zaufania. I jestem przekonany, że jesteśmy na dobrej drodze, żeby tego zaufania nie zmarnować.

Co wam samym daje wasza współpraca? Bo tego, że wam służy, nie da się zaprzeczyć.

P.R: Mnie ta współpraca dała wolność i niezależność oraz poczucie lekkości, o jakim od dawna marzyłem. Osiągnąłem wysoki pułap radości z tworzenia.

Zawieszenie działalności waszych zespołów i wejście w zupełnie nowy było dla was w jakimś sensie wyjściem ze strefy komfortu?

P.R.: No jasne. Mogłem spokojnie przez kolejne lata odcinać kupony od "Pierwszego Wyjścia z Mroku". Ale czy to by było uczciwe wobec ludzi? Nie w moim systemie wartości.

Macie apetyt na kontynuowanie waszego projektu?

K.K.: Myślę, że przede wszystkim dobrze nam się razem pracuje. Poza tym wszystko pokazuje, że to, co robimy zostało zrozumiane i to jest najważniejsze.

P.R.: Kuba powiedział bardzo ważną rzecz. Mieliśmy pewną koncepcję, zrealizowaliśmy ją, przekazaliśmy ją ludziom i została zrozumiana. To jest największy sukces, jaki mógł spotkać naszą pracę. A co dalej… Na razie epoka lodowcowa.

KARAŚ/ROGUCKI to duet, który pojawił się na polskim rynku po ogłoszeniu zawieszenia działalności zespołów The Dumplings i Coma. "Ostatni bastion romantyzmu", płyta duetu, ukazała się 14 lutego 2020, nakładem wytwórni Kayax. Promują ją single: "Bolesne strzały w serce", "Katrina" i "Witaminy". Album ukaże się także na winylu, którego preorder znajduje się pod tym adresem. Premiera 22 czerwca.