Oskar Szramka, Materiały prasowe
#Rozmawia się WPolsce to cykl Magazynu Wirtualnej Polski – wywiady zdobywcy nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej, dwukrotnie nominowanego do Grand Press reportera WP Pawła Kapusty, z najciekawszymi postaciami polskiego życia politycznego, kulturalnego, społecznego. Dziś rozmowa z legendą polskiego rapu, Adamem „O.S.T.R.” Ostrowskim.
Leszek Miller: Nie można uciekać, bo uciec się nie da
Wadim Tyszkiewicz: Trochę watażki, trochę szeryfa
Lech Wałęsa: Gdy masz pan jedno, drugie pan tracisz
Kazimierz Marcinkiewicz: W życiu piękne są tylko chwile
Piotr Liroy-Marzec: Jestem jak z teflonu
WHITE MAN CAN’T JUMP
Paweł Kapusta: Zacznijmy od kwestii absolutnie podstawowej: ŁKS awansował do ekstraklasy!
Adam "O.S.T.R." Ostrowski: Człowieku! Cieszę się niebywale! Po siedmiu latach znów jesteśmy w elicie. Mówię: "my", bo wypowiadam się w imieniu wszystkich przyjaciół-kibiców tego klubu. Jestem kibicem ŁKS-u i się z tym nie kryję. Mam też mnóstwo znajomych, którzy są za Widzewem, i w końcu mogę im trochę podokuczać. To są całe sms-owe wojny między nami!
Mam nadzieję, że będę mógł kiedyś pójść na derby Łodzi z moimi dziećmi. Chciałbym, żeby moje dzieciaki doświadczyły tej niezapomnianej atmosfery. W przeszłości mecze ŁKS-u z Widzewem to były wielkie wydarzenia. Wyjątkowość unosiła się w powietrzu. Między normalnymi kibicami zawsze czuć było wzajemny szacunek. A chuliganka mnie nie interesuje.
Nigdy nie dostałeś za dzieciaka po łbie za kibicowanie złej ekipie?
Zawsze udawało się nawinąć gadkę i uciec z opresji, ale prawda, dochodziło do różnych sytuacji. Łódź pod względem stosunków kibicowskich jest miastem specyficznym, czasem niebezpiecznym. Nigdy jednak nie będę o tym miejscu mówił źle. To piękne miasto, z piękną kulturą, również sportową, muzyczną, filmową, teatralną. Jestem przeszczęśliwy, że mogę się nazywać łodzianinem.
Podczas czytania twojej autobiografii, jako osoba cierpiąca na tę samą chorobę, rzuciło mi się w oczy, że jesteś psychicznie skrzywiony w stronę sportu. Wszystkie najistotniejsze wydarzenia z życia kojarzysz z meczami. Ważny koncert w Krakowie – finał mistrzostw świata. Wesele – mecz Polski z Belgią…
Mogę nie pamiętać, w którym miesiącu działo się coś w moim życiu, ale powiem ci, jaki mecz był wtedy rozgrywany w Lidze Mistrzów albo z kim grał Real, Valencia czy Bayern Monachium. Jestem fanem sportu i kojarzę różne sprawy nie tylko z życiem moich ulubionych klubów, ale ogólnie – z najważniejszymi zdarzeniami sportowymi.
Najczęściej piłkarskimi. To chyba dość typowe w przypadku takich ludzi jak my, że czas odliczamy co cztery lata – od mundialu do mundialu. W moim przypadku mówimy o takiej skali, że każde mistrzostwa świata, na których nie mam okazji osobiście się pojawić, są mistrzostwami straconymi.
Aż tak?
Pewnie! Mundial to niesamowite święto. Ludzie zjeżdżają z całego świata, potrafią zjednoczyć się i bawić ponad polityką, religią, najróżniejszymi podziałami, niezależnie od tego, komu kibicują. Czasem słyszy się na przykład: "Libertad, Cataluna!". Stary! Podczas mistrzostw świata Katalończycy, Baskowie czy Andaluzyjczycy siedzą razem i nie ma żadnych podziałów. Jest Hiszpania. Piękna sprawa, siła futbolu!
Jestem na siebie wściekły, że nie byłem na ostatnich mistrzostwach. Straciłem niesamowity mundial. Rosjanie słyną przecież z gościnności. Tam człowiek zawsze się dobrze bawi i czuje się jak u siebie. Poza tym, pomijając wszystkie animozje polityczne, to jednak jest nam bardzo bliski kulturowo naród.
Nigdy nie żałowałeś, że w przeszłości bardziej nie poszedłeś w stronę sportu?
Trzeba realnie oceniać swoje możliwości. Są rzeczy, które możesz wytrenować, ale w pewnym momencie dochodzisz do wniosku, że jesteś przeciętny. Doświadczyłem tego, gdy wyjechałem do Kanady do pracy. Miałem możliwość zmierzenia się ze stypendystami amerykańskiego uniwersytetu. Zobaczyłem wtedy, ile mnie od nich dzieli. Przepaść.
Trenowałem wyskok według specjalnego programu, chodziłem na siłownię, biegałem – robiłem wszystko, żeby być jak najlepszym. A przyszedł koleś 40 centymetrów niższy i skakał tak, że głowę miał na wysokości obręczy. Łokieć ponad obręcz, rozumiesz?! A ja – ledwie nadgarstek.
Do dziś pamiętam każdą "paczkę" w meczu z tamtego czasu. Ale mogę je policzyć na palcach jednej ręki, nawet gdyby mi dwa obcięli. Wyjaśnili mnie tam okrutnie. Miałem 18 lat, byłem romantykiem-idealistą. Wydawało mi się, że mogę grać w koszykówkę. Przekonali mnie, że mogę, ale z kolegami na podwórku. Jak to mówią, white man can’t jump.
SZCZĘŚLIWY I NIESZCZĘŚLIWY
Gdyby szukać analogii między sportem i sceną, na pewno można ją znaleźć także w nieświadomości fanów, jak bardzo jest to ciężki zawód. Istnieje powszechna opinia: co jest trudnego w bieganiu za piłką? Podobnie jest chyba z byciem artystą.
Mam przyjaciela, który – jak to się popularnie mówi – jeździ na tirach. Robimy rocznie tyle samo kilometrów. Każdy, kto ma znajomego kierowcę ciężarówki, może z nim porozmawiać i dowiedzieć się, jak wyczerpująca jest ta robota. Zawodowy kierowca po dojechaniu na miejsce ma chwilę odpoczynku.
Ja po przyjeździe wchodzę na scenę, gram koncert, później rozmawiam z ludźmi do późnych godzin nocnych, po czym wsiadam do samochodu i wracam do domu, żeby następnego dnia pojechać w następne miejsce i zagrać kolejny koncert. Jeśli gram 300-350 kilometrów od domu, zawsze zrobię wszystko, żeby po koncercie wrócić do swojego łóżka.
Nie łatwiej byłoby wziąć hotel i wyspać się po robocie?
Może i łatwiej, ale dla mnie najpiękniejszą sprawą jest wstać na śniadanie – albo obiad, jeśli na śniadanie mi się nie uda – i zjeść posiłek ze swoją rodziną, z moimi dziećmi. Rocznie mam mnóstwo koncertów.
I tak od dwóch dekad. Nie nudzi cię to?
Ja to kocham. To moja pasja. A kiedy twoja praca jest twoją pasją, nie przepracujesz w życiu ani jednego dnia. Jasne, droga męczy, ale możliwość występowania przed ludźmi to mój wielki przywilej. Mam wobec tego ogromną pokorę. Nigdy nie będę narzekał na swój los.
Jeśli od 10 lat jako dziennikarz sportowy jeżdżę na mecze i piszę o nich teksty, to istnieje ryzyko, że w pewnym momencie wpadnę w koleiny, zacznie mnie to nudzić. Jeśli od 20 lat ktoś chodzi do biura, może mu się to znudzić. Muzykę zawodowo robisz od dwóch dekad, tyle samo czasu koncertujesz. Takie problemy cię nie dotyczą?
Każdy musi to rozpatrywać indywidualnie. Nie lubię gdybać, ale gdybyś nagle, przez pół roku, nie mógł jeździć na mecze, czułbyś niesamowitą pustkę. Zostałby zakłócony twój życiowy rytm. Po drugie – brakowałoby ci rywalizacji, której jesteś świadkiem i którą opisujesz.
Nawet jeśli miałby to być mecz z tymi samymi drużynami, tymi samymi zawodnikami. I tak samo jest ze mną. Przecież ja na koncertach również zauważam pewną powtarzalność, ale nie jestem w stanie się tym znudzić. Będę grał do chwili, w której ludzie powiedzą: "Ostry, nie chcemy cię".
Jestem sługą. Zawsze będę się starał służyć dobrą muzyką i pozytywnym przekazem.
Twoja robota jest trudna?
Jeśli dasz ją do zrobienia osobie, która nie ma o tym zielonego pojęcia, to pewnie powie, że jest trudna. Też bym tak powiedział, gdybyś kazał mi się zająć planem ekonomicznym Katowic na najbliższe dwa lata albo zrobiłbyś mnie dyrektorem sportowym Skałki Stolec. Nie mam o tym zielonego pojęcia.
Nawet gdybyś kazał mi być dyrektorem sportowym Realu Madryt albo menedżerem Manchesteru United, to bym nie podołał. Chociaż ludzie patrzą na skład United i mówią: ja bym cisnął wszystkich w lidze, gdybym miał takich piłkarzy! Może i mają mocny skład, może nawet TOP 4 w Europie, a jednak im nie idzie. Osoba, która tym dowodzi, musi mieć określone umiejętności. Na przykład rozmowy z drugim człowiekiem.
Tak samo jest z muzyką, z graniem koncertów. Musisz doskonale znać materię, którą się zajmujesz. Musisz wiedzieć, na czym polega emisja głosu, jak głos kontrolować, jak pracować, żeby się nie zatyrać, jak dobierać utwory, żeby nie zanudzić publiczności, jak te utwory komponować, jakiej techniki używać. Jest bardzo dużo elementów, które musisz opanować, żebyś w ogóle mógł wykonywać tę robotę na odpowiednim poziomie.
Bardziej chodziło mi o drugą stronę medalu. Na przykład: jak wiele czasu z życia zabiera ci praca.
To jest niepoliczalne. Całe życie.
Myślisz muzyką?
To trwa non stop. Wstaję rano – myślę o muzyce. Żona zadaje mi pytania: O czym myślisz? Dlaczego jesteś taki milczący? Stało się coś? Nie. Nic się nie stało. Po prostu myślę wtedy o muzyce. Mam ją w głowie, cały nią jestem. Jem, usłyszę jakiś dźwięk – myślę o muzyce. Budzę się – muzyka. Kładę się spać – muzyka. Tego nie da się przeliczyć na godziny, dni, miesiące. Nie da się tego zamknąć w ramy.
Brzmi jak dobry slogan reklamowy.
Tylko że ja totalnie nie należę do osób, które przy robieniu muzyki kierują się zmysłem marketingowym. Mam w dupie marketing! Mam wywalone na to, ile się płyt sprzeda. Nie mam wymyślonego wizerunku, nie jestem produktem. Mój wizerunek to Adam Ostrowski.
Dla mnie najważniejsze jest, że mogę to w ogóle robić. Funkcjonuję w taki sposób, żeby więcej muzyki robić, niż jej słuchać. Jeśli kręcimy się w tych futbolowych porównaniach, to jest mniej więcej coś takiego, jak rozmowy o piłce. Super się o niej rozmawia, ale jeszcze lepiej jest w nią pograć. Biedni ci, którym zostaje tylko rozmowa o muzyce, tak samo jak biedni ci, którym zostaje tylko rozmowa o piłce.
Całe piękno futbolu polega na tym, że mogę się spotkać z kumplami na boisku pod blokiem i pokopać. W kręgu moich przyjaciół robiących muzykę funkcjonuje takie powiedzenie: O muzyce się nie rozmawia – muzykę się przeżywa. Żyje się nią, tworzy. Ale się o niej nie gada.
Muzyki trzeba się nauczyć czy wystarczy wrodzony talent?
Mam to szczęście, że rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej i choć byłem zbuntowany przeciwko systemowi edukacji, wielu rzeczy w szkole się jednak nauczyłem, co pomogło mi w zawodowym życiu.
Fizyk po skończonej fizyce na uniwerku ma na pewno większe pojęcie o swoim zawodzie niż gość, który fizyki uczył się z internetu. Zdecydowanie lepiej jest, gdy ktoś cię prowadzi za rękę, kształci słuch, uczy gry na instrumencie, wrażliwości muzycznej. Jeśli chodzi o muzykę, możesz być osobą bardzo utalentowaną i uczyć się samemu, ale człowiek z wykształceniem zawsze będzie miał przewagę.
Czyli to nie jest tak, że wystarczy urodzić się geniuszem? Znam takich, którzy tak o tobie mówią.
Nie mi oceniać mój talent. Nie jestem ani Ronaldo ani Messim, żebym mógł powiedzieć: jestem w tej dziedzinie Bogiem. Nie jestem. Jestem jednym z wielu, którzy robią muzykę. Bardzo mi miło, że ktoś to docenia i ma ochotę słuchać. Mam ogromną pokorę i nie jest to sztuczna, udawana skromność. Moja działalność to służebnictwo w dostarczaniu muzyki. Nic więcej.
To jednak brzmi jak udawana skromność.
Usain Bolt przebiega sto metrów w 9,58 i wiadomo, że jest najlepszy na świecie. Ruszył, przebiegł, ktoś to zmierzył, policzył. Wszystko jest jasne, oczywiste i niepodważalne. A muzyka jest jak kolory. Jeden lubi zielony. Drugi – czerwony. Jeszcze inny – połączenie brązowego z fioletowym. Jesteś w stanie to podważyć, jeśli ktoś ci powie, że zielony mu się nie podoba, ale ten fiolet jest genialny? Nie jesteś. Trudno więc używać w muzyce określenia "najlepszy".
Przecież zawsze powtarzałeś, że chciałeś i chcesz być najlepszy.
Dokładnie, i dalej funkcjonuję według tej zasady. Ale w zupełnie innym znaczeniu. Chcesz wykonywać w najlepszy możliwy sposób to, co sprawia ci przyjemność. I jeśli jesteś najlepszy, przychodzi ci to z niesamowitą lekkością. Masz dzięki temu większe możliwości. Nie chodzi o zwyciężanie, wygrywanie konkursów. Za dzieciaka, w szkole muzycznej, nienawidziłem ich, miałem na nie wywalone.
Najlepszy to w moim rozumieniu wyciskający z siebie 120 procent, żeby mieć satysfakcję z robienia czegoś dobrze. Chodzi o to, byś sam przed sobą mógł powiedzieć: umiem to. Nauczyłem się. Jestem z tego dumny. Sprawia mi to przyjemność. A mogę iść jeszcze dalej! Pogłębiać swoją wiedzę!
Perfekcjonizm pcha w stronę depresji?
Po wydaniu płyty "Tylko dla dorosłych" przyszedł bardzo trudny moment w moim życiu. Trudno o tym mówić, to skomplikowane, bo w jednym momencie czuję się szczęśliwy i nieszczęśliwy. Siedzisz w studiu, masz swoją pasję, która znajduje ujście, co sprawia ci ogromną satysfakcję. Po to nagrywasz, żeby usłyszało to jak najwięcej ludzi. A ja się tego boję i wstydzę. Dołuje mnie to.
Przy wydaniu każdej płyty zamykam się przed światem zewnętrznym, nic nie czytam, nie oglądam. Nie przeglądam artykułów, nie analizuję komentarzy. Do tego stopnia, że w ogóle nie śledzę swojej kariery. Poza chwilą, w której akceptuję materiał, nie oglądam nawet swoich teledysków. Odcinam się. Nigdy w życiu nie byłem na portalach rapowych, nie przeglądam cudzych facebooków i instagramów.
Nie robię tego, bo mnie to strasznie stresuje. Dzieje się tak pewnie dlatego, że w jednej sekundzie ludzie mogą cię kochać i wynosić pod niebiosa, a w kolejnej – wycierają tobą podłogę. Nienawidzą cię. To dla mnie zbyt trudne, zbyt okrutne, bo przecież przekazuję cząstkę siebie. Daję swoje serce na talerzu i nie chcę, żeby ktoś to serce zdeptał.
Złe myśli doprowadziły cię do dramatycznego momentu.
Po którymś koncercie, gdy rozwiozłem już kolegów, chciałem wjechać pod ciężarówkę. Powstrzymała mnie tylko myśl, że w domu czeka na mnie żona i dziecko. Gdyby nie oni, dzisiaj byśmy tutaj nie siedzieli. Moja żona nie przeczytała jeszcze książki, więc nie wie o tym do dzisiaj. Nigdy jej o tym nie mówiłem. Nikomu o tym nie mówiłem. Chciałem sobie z tym poradzić sam. Przezwyciężyłem to, ale dół co jakiś czas wraca.
Jestem prostą, skromną, normalną, wychowaną na Bałutach, na Teofilowie osobą. Do tego osobą bardzo wrażliwą. Rozumiem świat, który mnie otacza. Chciałbym pomóc ludziom i wiem, że poza muzyką, która jest dla nich czymś ważnym, nie mogę dać niczego więcej. Męczy mnie myśl, że nie jestem w stanie odwdzięczyć się za wszystko, co od nich dostałem. Męczy mnie uczucie, że nie mogę ich zawieść.
W połączeniu z perfekcjonizmem, o którym wspomniałeś, prowadzi to do sytuacji, w której wszystko zaczyna cię przerastać. Przerasta cię oddawanie pod ocenę swoich emocji. Przerasta cię fakt, że każdy może dzisiaj powiedzieć o tobie wszystko. Im wyżej więc jesteś, tym czujesz się coraz bardziej samotny. Otaczasz sam siebie.
Jesteś samotny?
Przyzwyczaiłem się już do samotności. Musiałem ją polubić. Stąd kawałek: "Lubię być tylko sam". Uświadomiłem sobie, że potrzebuję kilku godzin dziennie w samotności dla poukładania życia w głowie. Nawet jeśli z tych kilku godzin myślę o tym pięć minut, a resztę czasu pochłania tworzenie muzyki. Potrzebuję twardego resetu.
Takim resetem jest dla mnie tworzenie muzyki. Jestem wtedy sam ze sobą, ze swoimi emocjami. Nie muszę się zastanawiać, jak to ułożyć w słowa, jakiego użyć języka, jakiej formy. Muzyka mówi za mnie.
Żona to rozumie?
Gdyby nie rozumiała, nie wytrzymałaby ze mną 16 lat. Nigdy wprost o tym jednak nie rozmawiamy. Nie umiem o tym rozmawiać. Po prostu dawno temu musiała to zaakceptować. I świadczy to o jej wspaniałości. Zdarzają się też jednak trudne momenty. Czasem ją to denerwuje. Gdy jesteśmy na przykład umówieni, mamy gdzieś pójść, a tuż przed wyjściem mówię: "Przepraszam, nie jestem w stanie. Muszę zostać w domu".
Skąd w tobie takie niskie poczucie własnej wartości?
To najprawdopodobniej błąd wychowawczy moich rodziców. Presją, którą sam na siebie narzucam, staram się zasłonić kompleks braku wiary w siebie. To swego rodzaju oksymoron. Bycie najlepszym jest narzędziem do tworzenia czegoś, czego nie jesteś w stanie ocenić, czy jest najlepsze. Nie jestem jednak w stanie mówić ludziom wprost, że coś, co stworzyłem, jest zaje**.
Nie mam do tego wystarczającej pewności siebie. Nigdy nie przejdzie mi przez gardło: "kup to, bo to świetne". Albo: "Sprawdź, zagrałem wspaniały numer!".
Z poczuciem własnej wartości jest u mnie mniej więcej tak: gdy robię utwór, przychodzi do mnie Natalia. Mówi:
- Ale to jest super! Co to jest?
- Naprawdę ci się podoba? Żartujesz sobie ze mnie...
- Bardzo mi się podoba!
- Ale nie śmiejesz się ze mnie?
- Misiek, jak mogłabym się z ciebie śmiać?
- A, bo myślałem, że może wrzucę to na płytę... Bo nawet mi się podoba.
Sam byś jej nie puścił tej muzyki?
Nie. Wstydzę się tego. Kiedyś moje kompleksy przejawiały się inaczej: wszystkim chciałem coś udowadniać. Głośno krzyczałem. Teraz się chowam. Mam na przykład kawałki, które nie weszły na płytę. Przychodzą znajomi i proszą, żebym im je pokazał. Odwlekam moment, zmieniam temat, w końcu to gdzieś umyka. Wiem, to dziwne, ale już tak mam. Krępuję się. Tak samo krępujące jest dla mnie, gdy ktoś mnie chwali.
TYLE DLA MNIE JESTEŚ WART
Na czym polegał błąd wychowawczy, o którym mówisz?
Jestem bardzo wdzięczny rodzicom za to, co dla mnie zrobili. Często mówili jednak: "Jak nie będziesz się uczył i ćwiczył, będziesz zerem. Do niczego nie dojdziesz. Jesteś leniwy, więc będziesz nikim!". A nie tędy droga.
Jasne, wyrobili we mnie agresję twórczą, na samym początku musiałem się jednak nasłuchać… Mówili: "Co? Rap? Minie ci za miesiąc!". Poza tym – wiązali to z patologią. "Ulica! Chuliganem jesteś! Przeklinasz! To w ogóle nie jest muzyka!".
Przez te wszystkie lata moja mama bardzo zmieniła podejście, zupełnie inaczej patrzy na moją muzyczną drogę. Tata zresztą tak samo. Z ojcem bardzo długi czas nie miałem kontaktu, bo rozstał się z mamą, na dodatek w taki sposób, że więzi na jakiś czas zostały zerwane. Po latach sobie to wyjaśniliśmy. O rodzicach zawsze będę mówił tylko dobrze. Kiedyś tego nie rozumiałem.
Miałeś żal do ojca?
Duży. Uświadomiłem sobie jednak, że żal niczego nie zmieni. Że powinienem się cieszyć z jego obecności, że wciąż go mam, że może być przy mnie. Że możemy do siebie zadzwonić, pogadać.
A ty nie powielasz błędów swoich rodziców?
Na pewno popełniam i będę popełniał swoje błędy wychowawcze. W tym konkretnym przypadku staram się jednak zachowywać zupełnie inaczej niż moi rodzice. Mówię synowi: "Ale ci to świetnie wyszło! Potrafiłbyś to powtórzyć? Widzisz? Treningi dają radę!".
Syn chce zostać piłkarzem. Musi zdawać sobie sprawę ze swoich wad, ale musi też wiedzieć o swoich zaletach. I to jest właśnie moja największa wada: nie potrafię mówić o swoich zaletach.
Mój wyfiksowany, zakompleksiony umysł często wstydzi się o tym myśleć. Gdybyś teraz zapytał mnie, jakie są zalety mojej muzyki, nie umiałbym ci odpowiedzieć. Dopracowana? Tak. Szczera – jasne. Ale to niczego nie mówi o tych utworach. Nie potrafię o tym mówić. Dzieciaki staram się tak wychowywać, żeby nie miały w przyszłości takich problemów jak ich ojciec.
Może na budowanie kompleksów miał wpływ także fakt, że w szkole byłeś traktowany przez wszystkich jak outsider. Nie akceptowali cię.
Chodziłem do szkoły muzycznej. Z dzieciakami z dobrych, bogatych domów. Mieli rodziców, którzy za komuny jeździli na kontrakty za granicę. Pod szkołę podjeżdżały więc super - jak na tamte czasy - samochody, a ja byłem może nie z biednej, ale normalnej rodziny.
Z rodziny, w której szanowało się wartości i każdą kromkę chleba. Wśród innych w tej szkole spotykałem się z bardziej beztroskim podejściem.
Wiesz, co mnie tam denerwowało? Wszyscy mieli straszną presję, by osiągnąć sukces. Ja jej nie miałem. W ogóle nawet się nad tym nie zastanawiałem. I paradoksalnie, udało mi się coś osiągnąć w muzycznym świecie, w przeciwieństwie do wielu kolegów ze szkoły. Wielu z nich robi dziś nie do końca to, co kochają.
Można zadać pytanie: czy ich nauka w szkole muzycznej była przedłużeniem ambicji rodziców? Pewnie tak, bo dziecko samo nie jest w stanie postanowić, że idzie do szkoły muzycznej.
Przecież z tobą było dokładnie tak samo.
Ale przypadek sprawił, że rodzice trafili centralnie w moje upodobania. Poza tym, umówmy się, ja wtedy byłem przede wszystkim zbuntowanym chłopakiem. Walczyłem z systemem, a wokół miałem pogodzonych z nim ludzi. Nie wychodzili poza ramy, w które zostali wciśnięci.
Szkoła, ćwiczenie, lekcja instrumentu głównego, zajęcia indywidualne, powrót do domu, sen. I tak dzień w dzień. Poza szkołą i instrumentem nie mieli życia. A ja zawsze miałem wiele otwartych bram. Koszykówka, piłka nożna, skrzypce, hip-hop, nauka jazzu.
I tu znów ograniczenia i wciskanie w ramy, bo ktoś sobie wymyślił, że nie mogę grać jazzu, gdy jestem muzykiem klasycznym. Cały czas pakowanie w szufladę. Właśnie to mnie najbardziej wkurzało.
Często ludzie mówili ci, że do niczego się nie nadajesz?
Mnóstwo razy. Pewnego dnia grałem na ulicy na skrzypcach, żeby zarobić na wynajęcie studia. Podeszła do mnie koleżanka z klasy, wrzuciła do futerału dwa złote i powiedziała, że tyle dla niej jestem wart. Inna sytuacja: pojechałem na konkurs z inną koleżanką. Podeszła do mnie i powiedziała:
- Po co ty w ogóle jeździsz na te konkursy? Przecież i tak w życiu nic nie osiągniesz.
Po latach mnie za to przepraszała. Do dziś spotykam ludzi, którzy przepraszają za to, jak w przeszłości mnie traktowali, jak się do mnie odzywali. Przez wielu byłem przekreślony już na starcie.
Ty nie masz sobie nic do zarzucenia?
Muszę być sprawiedliwy. Ja też traktowałem tych ludzi źle. Pochodziłem przecież z konkretnego osiedla, z konkretnego środowiska. Dla mnie większość kolegów i koleżanek z klasy to były no-life’y. Ludzie, którzy bali się wyjść na dwór. Bali się konfrontacji z rzeczywistością.
Bali się, że palce sobie połamią, stanie się im krzywda. Nie mieli życia poza szkołą. A dla mojego życia szkoła była tylko dodatkiem. Głupio mi się teraz do tego przyznać, ale czasem się nad nimi znęcałem. Potrafili się jednak skutecznie odwinąć. Jak właśnie ta wrzucona dwójeczka z tekstem: "tyle dla mnie jesteś wart".
Trzymałem się z trzema kumplami. Nie godziliśmy się na takie funkcjonowanie. Jaki jest efekt? Jeden z nas ma zespół death metalowy, drugi ma studio nagraniowe, mi też wiedzie się całkiem nieźle. Trzej skrzypkowie, a żaden z nas nie utrzymuje się z grania na skrzypcach.
TO JEST CUD
Jakie myśli przelatują przez głowę żyjącemu muzyką człowiekowi, gdy przychodzi lekarz i mówi: „to koniec, zapomnij o koncertach”?
Pierwsze, co powiedziałem: "Dobra, nie gadaj mi takich rzeczy. Idź stąd". Po prostu nigdy nie przyjąłem do siebie takiej wiadomości. Nie pogodziłem się z myślą, że to koniec. „Będę rapować, koniec i kropka” – tak sobie wbiłem do głowy.
Gdybym się z tym pogodził, przegrałbym już na starcie. Natalia – strasznie zraniłem ją całą tą sytuacją – patrzyła na wydarzenia z praktycznego punktu widzenia. Mówiła mi wtedy: "Chcę, żebyś żył. Chcę cię mieć. Chcę, żebyś był przy dzieciach. Siedzisz na dupie i nic nie robisz!".
Ja na dupie? Nie da rady.
Wydana właśnie autobiografia to rozliczenie się z tamtymi czasami?
Powiedzmy to sobie szczerze: choć nie byłem do końca świadomy, co się ze mną dzieje, byłem krok od śmierci. Pękło mi płuco. Przez kilka dni, mimo bólu, nie poszedłem do szpitala. Myślałem, że to problem z kręgosłupem. W ręce lekarzy trafiłem w ostatniej chwili. I dlatego nie dawali mi najmniejszych szans na powrót na scenę. Gotowała się wtedy we mnie olbrzymia potrzeba wyrzucenia tego wszystkiego na zewnątrz.
Właśnie wtedy zacząłem pisać książkę. Na szczęście okazało się, że w cudownych okolicznościach mogłem wrócić do rapowania. Łukasz, mój przyjaciel i jednocześnie lekarz, który mnie operował, pewnego dnia przyszedł do mnie i wykrzyczał:
- Ostry, to jest cud!
Nie mógł uwierzyć, gdy zobaczył rentgen z moim płucem.
- W maju będziesz mógł wrócić do grania! – cieszył się, a ja razem z nim.
Jak zareagowałeś?
Podczas rehabilitacji, gdy kazali mi robić sześć powtórzeń, robiłem 12. Gdy miałem robić 10 powtórzeń, robiłem 20. Nie dopuściłem do siebie myśli, że mógłbym nie wrócić. Nie chodziło o ludzi. Chodziło o mnie. Nie wiedziałbym, jak żyć bez sceny.
Dziś na scenie w ogóle nie odczuwam, że przeszedłem tak skomplikowaną operację, ale musiałem się wszystkiego uczyć na nowo. Techniki, wykonywania koncertów, rapowania. Poświęciłem temu masę czasu.
Żyję normalnie, poza nurkowaniem mogę uprawiać wszystkie sporty. Oczywiście ostrożnie, bo jeśli się przewrócę, mogę sobie odkleić plastikowe płuco. Bo przeszedłem zabieg rekonstrukcji płuca. Nie miałem przeszczepu, jak ktoś sobie ubzdurał.
Powiedziałeś, że nie zdawałeś sobie sprawy z powagi sytuacji. Pewnego dnia w szpitalu odwiedziła cię jednak twoja babcia i to spotkanie rozłożyło cię na łopatki.
Złapała mnie za rękę, spojrzała w oczy i powiedziała: "Adasiu, ja pierwsza". Płakałem jak bóbr. Nie ma w życiu większej tragedii niż strata dziecka. A dopóki żyje twoja babcia, mama – jesteś dzieckiem. Właśnie wtedy zrozumiałem, jak wielką mogłem wyrządzić krzywdę najukochańszym osobom. Nie potrafię się odciąć emocjonalnie od tej chwili. Pewnie dlatego, że to dotykało fundamentów, podstaw egzystencji.
Nie żyję dla siebie. Żyję dla bliskich. Jeśli starasz się dla nich, wkładasz w to całą energię, oddajesz całe serce, a w efekcie spotyka ich koszmar zamiast raju, to znaczy że wszystko, co dotychczas robiłeś, nie miało wartości. Mówię wprost: to moja życiowa porażka. Bardzo zraniłem swoich najbliższych.
Natalia do dzisiaj odczuwa skutki tamtych chwil. Cały czas ma problemy na tle nerwowym. Już 4,5 roku próbuje się pozbierać. Miewa koszmary. Gdy wyszedłem ze szpitala, ważyłem 69 kilo. Ostatnio przyśniło jej się, że przyszedłem do niej właśnie taki wychudzony. I mówiłem: "Patrz kochanie, jak schudłem!".
Komuś może się to teraz wydawać śmieszne, ale to przypomina całe zło, do którego doprowadziłem.
Żałujesz?
Życie nie polega na żałowaniu tylko na wyciąganiu wniosków. Jeśli dwa razy popełniłeś ten sam błąd – ok. Jeśli powtórzysz cztery razy ten sam błąd, jesteś po prostu debilem. Wychodzę z założenia, że jeśli już coś spieprzyłeś, musisz to wziąć na klatę i starać się to odkręcić. Zacząłem dbać o zdrowie.
Nie zamykam się już w studiu na kilkanaście godzin, nic nie jedząc, nie śpiąc po nocach. Nawet gdy urodził się mój drugi syn, miałem elektroniczną niańkę w studiu i latałem do niego, odrywając się tylko na krótką chwilę od pracy. Musiałem pracować. To było silniejsze ode mnie. Po sytuacji, która mnie spotkała, przewartościowałem swoje życie. Odkręciłem.
Ułożyłem w głowie na nowo. Dziś jestem bardziej odpowiedzialnym człowiekiem.
To znaczy?
Problemy nauczyły mnie, że nikt nie jest niezniszczalny. Nawet ja. Popatrz nawet po sobie: każdy myśli, że jest niezniszczalny. Bo przecież biegam! Gram w kosza! A nałogi? Daj spokój, jakie nałogi! Każdy jakiś ma. Jeden pije, drugi pali fajki, inny jara jointy! A okazuje się, że granica jest cienka.
Dziś staram się szukać przyjemności w najmniejszych rzeczach. Gdy masz wszystko, osłodzenie herbaty nie sprawia ci żadnej przyjemności. A jeżeli nie masz nic, nawet łyżeczka cukru może dać ci dużo szczęścia.
Zamieszanie wokół mojego zdrowia nauczyło mnie, że życie składa się właśnie z takich drobiazgów. Rzeczy, których na co dzień nie zauważamy. Widzimy je dopiero w momencie, gdy możemy to wszystko stracić.
Twój syn był świadomy, co dzieje się z jego ojcem?
Był oszukiwany przez moją żonę, że jestem w trasie koncertowej i wrócę za miesiąc. Dopiero gdy wróciłem do domu, dowiedział się, że tata mógł umrzeć.
Szczerze ci się przyznam: ludzie do dziś pytają mnie, jak naprawdę było z tym płucem. Nie podkolorowałeś trochę? Nie dodałeś nic od siebie? Uwierz, nie miałem czego kolorować. Wręcz łagodziłem rzeczywistość. Musiałem nagrać płytę o zdrowiu, bo nie miałem wtedy nic innego do powiedzenia.
Musiałem zrzucić z siebie ten ciężar, powiedzieć na głos: tak, spieprzyłem. A i tak jest to łagodna, ocenzurowana wersja tego, co się wydarzyło. Mój młodszy syn patrzył w okno i mówił: "tata". Czekał na mnie. Wstawałem w nocy i go karmiłem, łapał mnie wtedy za brodę. Nie wyobrażam sobie, że nie dowiedziałbym się, jak potoczy się życie moich dzieci.
Chciałbym wiedzieć, co będą robić, jak będą świętować swoją trzydziestkę, a później czterdziestkę. Móc doradzić, pomóc, wesprzeć. W takich momentach – walić muzykę. To jest właśnie największy dramat: byłem święcie przekonany, że przecież poświęcam się dla nich, robię to dla najbliższych, że mogą mieć lepsze życie, niż ja miałem i mam, że mogą mieć lepszą edukację. I nagle okazuje się, że to wszystko mogło doprowadzić do sytuacji, w której nic by nie miały. To moja osobista, potężna porażka.
Muzyka już nie jest najważniejsza?
Tak jak już wspominałem, nie jestem w stanie nie myśleć o muzyce. Muzyka ukształtowała mój charakter i miała olbrzymi wpływ na to, jakim człowiekiem jestem, ale całe moje życie to rodzina. Moje dzieci to moje odbicie. Nie ma nic ważniejszego. Są dla mnie sprawdzianem jako mężczyzny, a przy tym najlepszymi przyjaciółmi, którzy nie muszą mnie sprawdzać.
Chcę być dla nich jak najlepszy. Kiedyś moje muzykowanie się skończy, a bycie ojcem i odpowiedzialność za wychowanie moich synów to rzecz ponadczasowa, priorytetowa. Bez nich moje życie, jak i cała twórczość, nie miałyby sensu.