Patryk Jaki, Andrzej Hulimka, Forum
#Rozmawia się WPolsce to cykl Magazynu Wirtualnej Polski – wywiady zdobywcy nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej, dwukrotnie nominowanego do Grand Press reportera WP Pawła Kapusty, z najciekawszymi postaciami polskiego życia politycznego, kulturalnego, społecznego. Dziś rozmowa z wiceministrem sprawiedliwości, wybranym do Parlamentu Europejskiego, Patrykiem Jakim.
Leszek Miller: Nie można uciekać, bo uciec się nie da
Wadim Tyszkiewicz: Trochę watażki, trochę szeryfa
Lech Wałęsa: Gdy masz pan jedno, drugie pan tracisz
Kazimierz Marcinkiewicz: W życiu piękne są tylko chwile
Piotr Liroy-Marzec: Jestem jak z teflonu
Adam O.S.T.R. Ostrowski: Im wyżej, tym samotniej
PIŁKA, PRACA, TALENT
Paweł Kapusta: Śledził pan tegoroczny finisz piłkarskiej ekstraklasy?
Patryk Jaki: Niestety nie oglądałem. To przez natłok obowiązków. Rozstrzygnięcia jednak oczywiście znam.
I jak wrażenia?
Na pewno doszło do wielkiej niespodzianki, bo przed startem sezonu nikt nie postawiłby przecież nawet złotówki na Piasta Gliwice. To właśnie piękno piłki. Między innymi dlatego ludzie siadają przed telewizorami i emocjonują się meczami ekstraklasy. Choć przecież non-stop wszyscy na naszą ligę narzekają, a czasem się z niej naśmiewają.
W poprzedniej kampanii mówił pan, że jest kibicem Legii. Legia mistrzostwa nie zdobyła, więc rozstrzygnięcie zabolało?
Tak, ale patrzę na to także z pragmatycznego punktu widzenia polskiego kibica. Mistrz Polski będzie przecież musiał walczyć o Ligę Mistrzów, a to jest dla nas istotna sprawa w kontekście zbierania punktów rankingowych, rozstawień w poszczególnych rundach eliminacyjnych w kolejnych latach...
No rzeczywiście, rok temu Legia to tyyyle tych punktów nazbierała… Może jednak warto dać szansę Piastowi.
Żeby było jasne – za Piasta w europejskich pucharach będę trzymał kciuki, zresztą jak za każdego przedstawiciela Polski walczącego o awans do fazy grupowej. Doświadczenie pokazuje jednak, że zdecydowanie lepiej radziły tam sobie zespoły mające międzynarodowe doświadczenie. Piast tego doświadczenia za wiele nie ma. Oznacza to chyba poza tym, że będzie miał do przejścia aż czterech rywali, a w żadnej z rund nie będzie rozstawiony. To są naprawdę kluczowe rzeczy. Może być więc tak, że teraz rozmawiamy o Lidze Mistrzów, a i tak kolejny raz nie będziemy mieli jesienią w Polsce nawet Ligi Europy. Gdy popatrzy się, czego nasze kluby były w stanie dokonać w tych kwalifikacyjnych rundach, z kim potrafiły odpaść, to aż głowa boli. Piasta jednak oczywiście wspieram, będę trzymał kciuki. Tym bardziej, że w bramce tego zespołu stoi osoba, którą znam.
Warto w tym miejscu wyjaśnić, dlaczego zaczynamy od futbolu. Był pan kiedyś obiecującym piłkarzem, grał w najlepszej szkółce piłkarskiej tamtych czasów w Polsce – MSP Szamotuły. Kilku pana kolegów zagrało nawet w seniorskiej reprezentacji Polski. Ilu do dziś występuje w klubach ekstraklasy?
Niech się zastanowię... Na pewno Kuba Szmatuła z Piasta Gliwice, o którym przed momentem wspomniałem. Poza tym Jakub Wawrzyniak, choć jego GKS Katowice…
… spadł z 1. do 2. ligi...
Prawda, Odra Opole przyłożyła do tego swoją cegiełkę.
A, jak mogłem zapomnieć! Przecież Radek Cierzniak do dziś jest bramkarzem Legii Warszawa. Z nim też grałem w tej samej drużynie.
Niezbyt wiele mówił pan wcześniej o swoim piłkarskim epizodzie. Nie lubi pan o tym rozmawiać?
Skąd! Wręcz przeciwnie! Problem w tym, że wielu dziennikarzy nie chce tego wspominać. Nie chcą przedstawiać mnie z tej strony, bo okazałoby się wtedy, że ten Patryk Jaki to jest jednak zwykły gość. Że ten zły Patryk Jaki lubi piłkę, że w nią kiedyś grał, że nawet w wynikach się orientuje! Jak to?! Przecież Jaki to ten zły polityk, który łamie konstytucję! A tu nagle – piłkę kopie, jak normalny człowiek? Nie, to nie pasuje do narracji, więc tego tematu nie ma.
To niech pan mi o tym opowie.
Jako bardzo młody zawodnik ocierałem się o drugi zespół Odry Opole, wtedy w czwartej lidze. Grałem w środku pola, rozgrywałem. Zdarzało się, że całkiem nieźle mi to wychodziło, bo nagrody się dostawało, wyróżnienia. No i powoływano mnie do reprezentacji województwa. Następny szczebel to już młodzieżowa reprezentacja Polski. Nie miałem jednak talentu. Wszystko co się udało, to ciężka praca.
Pamiętam jak w klubach zawsze czekaliśmy na ogłoszenie listy zawodników powołanych do kadry województwa. Doskonale wiedzieliśmy, że z tej kadry o wiele łatwiej jest się dostać do jeszcze większych klubów albo do jednej z prestiżowych szkółek. Wtedy wyobraźnię, oprócz Szamotuł, rozpalały takie nazwy, jak Gwarek Zabrze i Amica Wronki. Ale to Szamotuły miały w tamtych czasach najlepszą szkołę piłkarską w Polsce. Młodzi gracze marzyli, by się tam dostać.
Jak pan tam trafił?
Trafiłem tam w bardzo młodym wieku z Odry Opole, byłem chyba w siódmej klasie szkoły podstawowej, sporo młodszy od pozostałych zawodników. Kto grał w piłkę, ten wie, o co chodzi: na poziomie 13-, 14- czy 15-latków takie rzeczy zdarzają się sporadycznie. Rok różnicy w piłce na tym poziomie to bardzo dużo. Dopiero później się to zaciera. Biorąc mnie, Szamotuły zaryzykowały.
Dlaczego?
Mieli swój cykl kształcenia. Brali 14-, 15-latków, którzy byli już bardzo solidnymi, ułożonymi graczami, przeważnie występującymi w młodzieżowych reprezentacjach Polski. Eksperyment zarządzających szkołą polegał jednak na tym, by iść drogą Ajaksu Amsterdam. Brać do siebie także młodszych chłopaków i ich kształtować. Byłem chyba ich pierwszym eksperymentem, przykro mi, że nieudanym. Choć to była bardziej moja wina, niż ich.
Nie odnalazł się pan w tym świecie?
Chłopaczek, który chodzi do siódmej klasy i nagle musi zamieszkać sam 300 km od domu, to coś zupełnie innego niż zawodnik 17-letni. Stałem tam cały czas z boku, nie tylko przez różnicę wieku, ale też przez różnicę umiejętności. Gdy miałem możliwość gry z rówieśnikami, było świetnie, ale gdy grałem ze starszymi, nie było już tak kolorowo.
Wstrząsem było dla mnie wszystko, co działo się wokół piłki. Nowe zasady, nowa rzeczywistość, brak rodziców. Trudno było mi się w tym wszystkim odnaleźć. Zamęczałem się myślami: "Jezu, co ja tu robię? Daleko od rodziny, od domu, zupełnie sam, na dodatek najmłodszy w całej szkółce". To mnie przerosło.
Pojawił się moment graniczny, w którym sam pan zadecydował o zmianie priorytetów? A może, po prostu, został pan przez piłkę wypluty?
Jedno i drugie. Z dystansem mogę ocenić, że dziś w futbolu jest jak w polityce – talent ma coraz mniejsze znaczenie. Nie chcę operować nazwiskami, ale zawodnicy, którzy w czasach gry w Szamotułach wydawali się być największymi talentami, gwiazdami tej szkoły, nie zrobili kariery. Przepadli. Z kolei ci, którzy stali z boku (czasem nawet niektórzy się z nich nabijali), mieli mniej talentu, ale byli pracowici – osiągnęli sukces. Piłka poszła właśnie w tym kierunku. Im szybciej zrozumiesz, że musisz się temu poświęcić w całości, sprofesjonalizować – pod względem przygotowania motorycznego, siłowni, jedzenia, dyscypliny poza boiskiem, zostawania po zajęciach, by doskonalić warsztat – tym lepiej dla ciebie i twojej kariery. Można w ten sposób bardzo szybko nadrobić brak talentu. Ciężka praca to nawet 90 procent sukcesu. Talent – ledwie 10.
Wprost: gdyby pan wtedy nie odpuścił i postawił na piłkę, dziś zamiast w Sejmie oglądalibyśmy pana na boiskach ekstraklasy?
Nie wiem czy w ekstraklasie, czy odrobinę niżej, ale gdybym został przy piłce i się jej poświęcił, dziś mógłbym grać na ligowym poziomie. Nawet przy moim mizernym talencie.
Utrzymuje pan kontakt z kolegami z tamtych czasów?
Nie, ale to przede wszystkim moja wina i mojego trybu życia. Przyznaję to z przykrością, ale w ostatnim czasie mam problem nawet z kontaktami z własną rodziną, a co dopiero z kolegami z dawnych lat. Poświęciłem swoje życie pracy dla państwa. Choć chciałbym te przyjacielskie kontakty utrzymywać.
Nigdy nie żałował pan, że odpuścił karierę piłkarską i poszedł w inną stronę?
Zdarzyło mi się tak pomyśleć. Zawód piłkarza na pewno jest atrakcyjniejszy finansowo, poza tym mimo wszystko spokojniejszy od zawodu polityka. Piłka jest bardziej obiektywna w ocenie. Gdy dobrze grasz, zewnętrzny obserwator jest w stanie zawsze docenić, że zaliczyłeś dobry mecz. Polityka jest zupełnie inna. Podział wśród dziennikarzy ją opisujących, obserwatorów, osób kreujących opinię przebiega dokładnie w miejscu, w którym są granice dzielące strony sporu politycznego. W Polsce dopiero raczkuje symetryzm, czyli postawa nakazująca zachowanie równowagi. Kilku dziennikarzy rzeczywiście można tak nazwać, ale w przypadku większości już tego zrobić nie można. Nawet mimo faktu, że sami się tak określają.
I w piłce, i w polityce czasem masz lepsze, a czasem gorsze mecze, ale różnica tkwi w późniejszej ocenie twoich działań. W świecie polityki trudno o uczciwą ocenę twojej pracy. W zależności od tego, z której strony muru stoisz, jedni zawsze opiszą cię wspaniale, a inni – zawsze najgorzej, jak tylko można. I to jest ten zły aspekt polityki.
Na szczęście są też jej dobre strony. Polityka daje narzędzia do pomagania ludziom. A to przecież clou tej roboty. Widzi pan te dokumenty na biurku? (rozmawiamy w gabinecie Patryka Jakiego w ministerstwie sprawiedliwości – red.) To, że pod niektórymi masz czasem możliwość złożyć podpis, który odmieni życie człowieka, czasem nawet to życie uratuje, odwróci niesprawiedliwość niszczącą go przez wiele lat, nadaje sens funkcjonowania w tym środowisku. Nadaje sens działaniu, nawet mimo wszystkich wiążących się z polityką negatywnych rzeczy. Nikt kto nie grał w polityce na tym poziomie, nie wie co przeżywają ludzie pełniący funkcje publiczne, którzy od rana do wieczora są atakowani – czy na ulicy, czy w mediach. Nikt nie jest w stanie zrozumieć, że polityk przez pół roku życia, na przykład podczas kampanii w Warszawie – śpi po dwie i pół godziny dziennie. W kampanii wstaje rano i tamuje krew lecącą z nosa, bo organizm już nie wytrzymuje. Zdarza mu się tracić siły, ale pije kolejną, dziewiątą kawę, staje i mówi na spotkaniu.
JUNIOR, WSTYD, SYN
Jest pan z rocznika 1985. Przekładając to na język piłkarski: w polityce wciąż jest pan juniorem.
Gdyby używać tego porównania, to w polityce jestem w wieku młodzieżowca. Gdy David Cameron zostawał premierem, miał 44 lata i mówiło się wtedy, że to wciąż młody polityk. Taka jest tendencja światowa, że polityk w wieku 45-50 lat uważany jest za młodego. Ronald Reagan zostawał prezydentem Stanów Zjednoczonych, gdy miał chyba 70 lat. W piłce dochodzisz do 34 lat i jesteś na końcu kariery. W polityce to początek.
Wciąż czuje się pan bagatelizowany ze względu na swój wiek przez innych polityków?
Już nie, ale ciężko zapracowałem na to, żeby mnie tak nie traktowali.
Gdy młody chłopak zostaje posłem, a później pełni coraz bardziej odpowiedzialne funkcje, może stracić głowę?
Pokusa jest ogromna. Jako człowiek wierzący proszę Boga, by mnie przed tym chronił. Jeśli 30-latek nagle dostaje tak dużą władzę, bardzo łatwo może odbić. Staram się w tym nie zatracić, bo kocham Polskę.
Był moment, w którym zachłysnął się pan władzą?
Był. W poprzedniej kadencji. Zostałem wybrany do Sejmu jako jeden z najmłodszych posłów w historii. Osiągnąłem znakomity wynik wyborczy, zostałem rzecznikiem klubu, szefem biura prasowego. Bardzo szybko przebiłem się do mediów ogólnopolskich. Gdy dziś patrzę na moje zachowanie z tego okresu, jest mi wstyd.
Co pan ma dokładnie na myśli?
Sposób wypowiadania się, zachowywania. Zdarzało mi się traktować ludzi z góry, źle się odnosić do swoich współpracowników. Dziś jest mi z tego powodu naprawdę wstyd.
Kto pana sprowadził na ziemię?
Nie kto, tylko co. Życie. W pewnym momencie człowiek się obudził, popatrzył na to wszystko i sam do siebie powiedział: "ty po prostu zwariowałeś".
Myślałem, że momentem zwrotnym, szansą złapania dystansu, były narodziny niepełnosprawnego syna.
Dostałem wtedy poważną lekcję pokory. Doświadcza się tego szczególnie w momencie, gdy trzeba się mierzyć z problemami, o których nigdy wcześniej się nie myślało. Każdy człowiek uważa przecież, że pewne sprawy w ogóle go nie dotyczą. Aż do momentu, gdy nieoczekiwanie los ich w taki sposób doświadcza. Nigdy nie brałem pod uwagę i nigdy nic na to nie wskazywało, że będziemy mieli z żoną niepełnosprawne dziecko. Zawsze prowadziłem sportowy tryb życia, żona zresztą też. Słowa lekarza, że nasz syn będzie cierpiał na zespół Downa, była dla nas szokiem.
Człowiek myśli w takiej chwili, że to, co właśnie zostało mu przekazane, na pewno nie jest prawdą. Że to niemożliwe. Że to na pewno jakaś pomyłka, błąd lekarza. Później jednak wychodzisz z gabinetu i zdajesz sobie sprawę, że to rzeczywistość. Że to się dzieje. To był dla nas potężny wstrząs. Nie da się tego nawet opisać. By zrozumieć, o czym w ogóle mówię, trzeba to po prostu przeżyć. Totalnie nie wiedziałem, z czym się to je. Nie umiałem sobie wyobrazić, co teraz będzie. Jak będzie wyglądało nasze życie.
Co było dalej?
Od razu zacząłem szukać informacji na temat choroby. Czytałem, dowiadywałem się.
Wiara w Boga też pomogła?
Człowiek wierzący wie, że Bóg wyznacza mu czasem najtrudniejsze zadania, by stawał się silniejszy. Dzięki temu również jego rodzina staje się silniejsza. Trzeba po prostu zaakceptować wolę Boga. Bóg podjął taką decyzję, a ty nie masz na to żadnego wpływu. Nie jesteś też w stanie przewidzieć, co wydarzy się w przyszłości. Zaufanie to jedyna droga.
Miał pan pretensje do Boga, że spotkało to pana rodzinę?
Oczywiście, to chyba naturalne. W pierwszej chwili pojawiła się myśl: "Boże, dlaczego ja? Dlaczego to mnie doświadczasz?". Później wierzący człowiek dochodzi do wniosku, że to nie przypadek. Że był jakiś powód. Przyznaję, wtedy tego nie rozumiałem. Dziś już rozumiem.
Dzięki temu, co spotkało mnie i moich najbliższych, nasza rodzina stała się mocniejsza. W dzisiejszych czasach ludzie w naszym wieku bardzo często prowadzą bardzo intensywne życie prywatne. Jest bardzo dużo rozstań, rozwodów, rozbitych rodzin. Choroba Radka sprawiła jednak, że nasza rodzina jest silniejsza. Większa energia wkładana w opiekę nad dzieckiem dodatkowo nas do siebie zbliżyła. Czasem zastanawiam się nawet, jak wyglądałoby moje życie bez niego. Bez tej troski, opieki, wzajemnego wspierania się. Z pełną odpowiedzialnością mogę dziś powiedzieć, że jesteśmy bardzo szczęśliwą rodziną. Właśnie dzięki synowi.
Jest w panu strach? Myśli pan czasem: Co będzie, gdy mnie zabraknie?
To moja największa troska. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że dziecko nas przeżyje. Nie wiadomo, czy będzie umiało sobie samo poradzić. Wiele wskazuje na to, że nie. Syn całe życie będzie mieszkał z nami. Pytanie, co później? Boję się chwili, w której nas zabraknie i zostanie sam, już bez naszego wsparcia.
Mamy z żoną pewien pomysł, wciąż jednak nad nim pracujemy. Chcielibyśmy stworzyć dom, w którym zamieszkałoby kilka osób z takimi przypadłościami. Odkładamy z żoną środki, by – gdy już nadejdzie ten moment – móc zatrudnić osobę, która będzie się zajmowała wszystkimi lokatorami tego miejsca. Chcemy stworzyć system, nad którym choć trochę będziemy panowali. System, który da nam pewność, że naszemu dziecku – wtedy już osobie dorosłej – nic złego się nie stanie, gdy rodziców już z nim nie będzie.
Są w Polsce takie miejsca?
W naszym kraju z tym się nie spotkałem. Nie ma chyba takich domów. Widziałem jednak takie rozwiązania na świecie. Sprawdzają się znakomicie. Stąd nasza nadzieja i pozytywne myślenie.
Czuje pan strach, który czuje także wiele innych polskich rodzin. Państwo nie może tego problemu rozwiązać systemowo?
Próbowałem to zrobić, bo systemowego rozwiązania w Polsce rzeczywiście nie ma. Dla osoby, która została rzucona do pracy na działce sprawiedliwości, nie jest to jednak łatwa sprawa. Wepchnąłem się do rozmów w specjalnym zespole, w którym pracowaliśmy nad pakietem dla rodziny. Zrobiłem to, choć przecież nie mam nic wspólnego z ministerstwem pracy i polityki społecznej.
Sygnalizowałem problem, lukę. Mówiłem o możliwych rozwiązaniach. Pomysł się spodobał, ale z tego co wiem, nic się z tym dalej nie dzieje. Sprawa została przerzucona na organizacje pozarządowe.
Państwo nie pomaga, więc musi pan walczyć jako osoba prywatna.
Ale pomysł, o którym panu powiedziałem, nie jest niemożliwy do zorganizowania. Wystarczy dogadać się z kilkoma rodzinami, w których są podobne troski i obawy. Pozostanie kwestia opłacenia kogoś na wiele lat, by taka osoba zajmowała się naszymi dziećmi. Z drugiej strony, jeśli będzie kilka osób z podobnymi problemami, wadami genetycznymi, będą sobie wzajemnie pomagać. Myśl, że właśnie w taki sposób rozwiążemy tę kwestię, daje mi i mojej żonie poczucie bezpieczeństwa.
CIOSY, BRUKSELA, KLOPP
Wspomniał pan wcześniej, że ma pan wyrzuty sumienia. Ma pan sobie za złe, że polityka zabiera panu tak dużo czasu – zwłaszcza tego, który chciałby pan mieć właśnie dla rodziny.
To jeden z moich największych kłopotów. Mój syn obraził się, bo taty nie ma w domu. Kilka dni temu wróciłem z trasy, wszedłem do domu, a on nie chciał ze mną rozmawiać. Rozłożył tylko ręce i obrażony nie chciał nawet powiedzieć do mnie słowa. Bo codziennie chodzi, szuka mnie i nie może znaleźć. Nawet pan sobie nie wyobraża, jak przykro mi z tego powodu, ale wszystko, co robię, robię też dla niego. Właśnie zakończyła się kampania, więc chcę nadrobić stracony czas.
34 lata, a za panem już Sejm, ministerstwo, start w wyborach na prezydenta Warszawy, teraz wyjazd do Parlamentu Europejskiego. Nie może pan znaleźć swojego miejsca na ziemi?
Zupełnie nie o to chodzi. Po prostu w polityce jestem po coś. Gdybym wszedł do niej tylko koniunkturalnie, funkcjonowałbym dziś zupełnie inaczej. Po pierwsze – osoba, która zaszła w polityce do miejsca, w którym się znalazłem, nie miałaby najmniejszych problemów, by zmienić pracę na dużo lepiej płatną. Po drugie, o wiele łatwiej być – szczególnie jeśli się mieszka w mieście – w partiach III RP. Bo partie III RP budują wizerunek człowieka europejskiego, z wielkich miast, wykształconego, mądrzejszego od tych ze wsi. A PiS? To dla nich jakieś warcholstwo!
Łatwiej byłoby mi funkcjonować w Platformie, mam jednak silne przekonanie misji do wykonania. Wiem, po co jestem w miejscu, w którym jestem. Wiem, że Polska może być silniejszym państwem. Siłę do codziennej pracy daje mi poczucie, że Ojczyzna mimo trudności idzie w dobrą stronę. Wybrałem właściwą drużynę. Taką, która popełnia błędy, ma wady – przecież jest pełno rzeczy, które nawet mi się nie podobają w tym rządzie – ale również taką, której zależy na silniejszej Polsce. A ja mam satysfakcję, że dołożyłem do tego swoją cegiełkę. Byłem jednym z ministrów, który w tej kadencji Sejmu prowadził najwięcej projektów.
Złośliwi mówią o panu, że taki młody, a już na emeryturę się do Brukseli wybiera.
Gdybyśmy spotkali się sześć lat temu i spytałby mnie pan o Parlament Europejski, pewnie bym się popukał w głowę i powiedział, że to absolutnie niemożliwe, bym tam poszedł. Dziś sytuacja się jednak zmieniła, bo PE staje się i coraz mocniej będzie się stawać przestrzenią do walki o prawo Polski do reformowania własnego wymiaru sprawiedliwości. I dlatego tam idę. Uznaliśmy w kierownictwie Ministerstwa Sprawiedliwości, że jeśli to, co robimy w Polsce ma być skuteczne, musimy się podzielić. Ktoś z kierownictwa ministerstwa musi iść do europarlamentu, żeby tam pilnować naszych spraw, walczyć z tymi wszystkimi "Timmermansami". Padło na mnie.
"Padło na mnie". Pan wybaczy, ale to zabrzmiało jak wyrok.
Bo odejście z tego miejsca nie jest dla mnie łatwe. W ministerstwie sprawiedliwości byłem cztery lata, a był to dla mnie tak intensywny czas, że mam wrażenie, jakbym spędził tu 15 lat. I po prostu niełatwo jest to wszystko zostawić.
Czuje się pan zaufanym człowiekiem Jarosława Kaczyńskiego? Dostał pan szansę startu wyborach na prezydenta stolicy, później stał się pan ważną postacią w wyborach do PE... Cały czas na pierwszej linii frontu.
Nie czuję się zaufanym człowiekiem prezesa przede wszystkim dlatego, że nie przeszedłem tej całej, długiej drogi, jaką przeszli inni, bardziej doświadczeni politycy. Mam nadzieję, że cieszę się jego zaufaniem, ale przede wszystkim staram w tym wszystkim nie zagubić. Mam świadomość, że popularność to coś bardzo ulotnego i to szybko minie. Nie będę nawet wiedział, kiedy. Dlatego najważniejsze jest to, co po sobie zostawiamy. A ja kilka projektów po sobie zostawiłem. Projektów, które przetrwają wiele lat. Na przykład ustawa o zakazie zabierania dzieci rodzicom z powodu biedy. Według mnie nikt nie będzie miał odwagi tego ruszyć. Dalej – reforma komornicza, która pomogła wielu ludziom. Od 1 stycznia reforma weszła w życie, dzięki czemu egzekucje odbywają się już w bardziej cywilizowany sposób. Dalej – reforma systemu penitencjarnego. Kiedy przychodziłem do ministerstwa w Polsce pracowało najmniej więźniów w Europie – dziś, kiedy odchodzę, pracuje najwięcej.
Nie męczy pana polityka? Szczególnie taka, jaką mamy w Polsce?
Od dekady pracuję na najwyższych obrotach. Doszło do tego, że po kampanii samorządowej trafiłem do lekarza. Nie chcę mówić, co dokładnie u mnie wykryto, ale lekarz powiedział tylko, że to aż niemożliwe, by w takim wieku organizm tak wyglądał. To zresztą bardzo ciekawy pomysł na naukowe badania: żeby ktoś sprawdził, jak pracuje i wygląda organizm polityka podczas kampanii wyborczej i porównać to z organizmem wyczynowego sportowca. Gdy człowiek śpi po dwie godziny na dobę, gdy odsypia w samochodzie, jadąc z jednego do drugiego miasta. Przemierzając setki kilometrów dziennie. Do tego cały czas pod wielką presją, bo wszyscy wciąż nagrywają, w mediach nieustannie krytykują.
Nie narzekam, sam przecież sobie wybrałem taki zawód. Jeśli pyta pan jednak o to, jak wygląda to zajęcie, odpowiadam – nie jest łatwo. To na pewno nie jest robota dla każdego. Widzę to po życiu prywatnym, gdzie mam kolegów spoza polityki. Czasem zdarza się, że o którymś z nich media napiszą artykuł. I przeżywają, że pod tekstem pojawił się jeden krytyczny komentarz. Śmieję się z tego, bo dla mnie jest to chleb powszedni. W polityce człowiek jest regularnie mieszany z błotem.
Obojętnie, co by się zrobiło, zawsze jest źle.
To nie siada na głowę?
Po pewnym czasie jest już jak ze sportowcami. Jeśli chcesz przetrwać w tym zawodzie – musisz umieć przyjmować ciosy. Jeśli padasz na deski i nie potrafisz się podnieść, oznacza to, że powinieneś dać sobie spokój. Polityka nie jest dla ciebie.
To prawda, że bardzo mocno przeżył pan przegrane wybory w Warszawie? Że to był taki cios, po którym długo pan się zbierał z desek?
Właśnie nie i w sumie nie wiem dlaczego wszyscy wokół się temu dziwili. Nie oszukujmy się – nie byłem faworytem tamtej kampanii. Budowałem ją w poczuciu pełnej mobilizacji ludzi, bo wiedziałem, że bez tego nie mam absolutnie żadnych szans. We wszystkich wywiadach powtarzałem, że zdecydowanym faworytem jest Trzaskowski. Znałem przecież wyniki poprzednich wyborów, więc moje zwycięstwo byłoby cudem. Z drugiej strony wciąż mobilizowałem wyborców, informując że dobry wynik jest naprawdę blisko. Bo jak inaczej miałem rozpalić innych, skoro sam bym nie "płonął"?
A wynik ostatecznie i tak był negatywny. Nabiegał się pan, nawalczył, nawymyślał, a – znów używając piłkarskiego porównania – skończyło się wynikiem 0:2.
I to rzeczywiście mówiąc delikatnie – nie było to przyjemne. Tym bardziej, że pod koniec większość komentatorów orzekła, że lepiej prowadziłem tę kampanię. Nawet ci nieprzychylni nam obserwatorzy uważali, że kampanię wygrał Patryk Jaki. A jednak mimo dobrej gry wynik był – przegrałem. Jednak nie załamałem się. Czułem się trochę, jak Juergen Klopp, trener Liverpoolu, po pierwszym półfinale Ligi Mistrzów w Barcelonie. Przegrali wysoko, a Klopp powiedział na konferencji prasowej, że to był dobry mecz w wykonaniu jego podopiecznych. Wiedział, że jego zespół gra dobrze i efekty przyjdą może już nawet w rewanżu. Jak to się skończyło, wszyscy kibice dobrze wiedzą. I dziś czuję się dokładnie tak samo: wiem, że miałem dobrą drużynę, która grała na wysokim poziomie i wynik był niesprawiedliwy. Nie oddawał tego, co działo się na boisku. Jeśli jednak zespół gra dobrze to wyniki przyjdą. I tak się stało. Rekordowy wynik procentowy w Polsce w wyborach do Parlamentu Europejskiego, a ja najlepszy w historii wynik z niepierwszego miejsca. Cierpliwość, ciężka praca i wiara – zawsze popłaca.
Napisz do autora - pkapusta-magazyn@wp.pl